Mowa cyfr

Kończy się rok szkolny. To czas wypełniania różnorakich dokumentów, stawiania ocen, podsumowań, analiz. Wszystko musi zagrać „co do sztuki”. Nie lubię cyfr, ale czasami jest to jedyna możliwość pokazania, że nie siedzę za biurkiem bezproduktywnie. Liczba odwiedzin, liczba korzystających z usług rozmaitych, liczba wypożyczeń, wreszcie kwoty wydane na książki. Po latach, zestawienia, gdy je sensownie porównać, zaczynają przemawiać, tworzy się obraz określonej aktywności.

Nie miałam nigdy serca do chronologii. Gdy widziałam wykresy, zależności, równoległości, przestawało mnie to interesować. Wystarczy mi Chrystusowe: „poznawajcie po czasach i chwilach”. Wolę analizy, wnioski, zwłaszcza kiedy są zgodne z ideą Pisma, przekonywująco, soczystym, smakowitym językiem napisane. W taki właśnie tekst, świeży, logiczny mam okazję się wczytywać. Nie chce mi się sprawdzać, analizować, bo wnioski zgadzają się z tym, co intuicyjnie wyczuwałam od lat. Bo mam takie przeczucie, że Pan Bóg nadziwić się nie może, po co im taka precyzyjna, dokładna wiedza potrzebna. Choć z drugiej strony, jeśli potrzebna „ku zbudowaniu”, niech daje zainteresowanym radość. Mnie wystarczy pewność, że gdyby Pan Bóg chciał, mógłby powiedzieć ustami syna: nastąpi to w tym, a tym roku czasu, który dla was stworzyłem, „to się stanie”.

Byłam z uczniami na bardzo długim wykładzie o naszym Układzie Słonecznym. Zdjęcia zrobione przez teleskop Hubble’a, pokazują niezwykłą urodę Wszechświata. Rozległą wiedzę zaprezentował prelegent, a mnie znowu ogarnęło to dojmujące uczucie – nie ogarniam. Nie przemawiają do mnie miliony lat świetlnych, nie rozumiem dlaczego widzę gwiazdę, która tak dawno zgasła. Podziwiam obrazy, chylę głowę przed mądrością i ogromem, i mam przeczucie, że ta cała wiedza ludzka, nowe możliwości, jak te wycieczki na Marsa, (choć tylko w jedną stronę), to i tak bardzo cząstkowe poznanie tego, co ludzki rozum, nawet genialny, pojąć może.

Elżbieta