Pamiętajże, abyś wysławiał sprawę jego, której się przypatrują ludzie.
Wszyscy ludzie widzą ją, a człowiek przypatruje się jej z daleka.

Księga Ijoba 34:24-25

2 lipca 2012

Zapowiadając trzydniowe pustynne manewry, w trakcie których mają zostać przetestowane rakiety o różnym zasięgu, irański generał Amir Ali Hadschisadeh stwierdził, że jest to „poselstwo" dla krajów „szukających przygody”. Miał zapewne na myśli państwa Zachodu, które już jakiś czas temu uchwaliły embargo na import irańskiej ropy wchodzące w życie właśnie wczoraj, 1 lipca. Równocześnie wygłoszone zostały ostrzeżenia pod adresem Izraela. Co prawda tylko kilkanaście procent ropy na europejskich rynkach pochodzi z Iranu, ale mimo to ceny z pewnością podskoczą. W końcu każda okazja jest dobra. Czy szaleńczy reżim rzeczywiście podejmie jakieś desperackie próby zademonstrowania swej siły? W jego zasięgu są z pewnością najbliżsi sąsiedzi. A to przecież właśnie nad Eufratem związani są czterej aniołowie Apokalipsy (Obj. 9:14).

I tak zupełnie bez związku, przeczytałem kilka dni temu piękny wiersz Susan Stewart, który znalazłem w książce R. Kapuścińskiego "Lapidaria I", pewnie też w jego tłumaczeniu.

EUFRAT

Więc pewnego dnia, kiedy morze
było tak spokojne jak niebo, a
horyzont skrył się w zagłębieniach ziemi;
kiedy wszystkie gniazda opustoszały, kiedy
je rozrzucono, a ciernie i głogi poraniły nam
twarze; kiedy nasze pługi i koła garncarskie
leżały połamane, pokryte kurzem, a nasze flety
były jak milczące i posłuszne dzieci; kiedy
nasze dzieci nie mówiły już naszym językiem, a
nasze własne języki były jak kamienie
kaleczące nam usta, śniliśmy o kraju
leżącym w górze rzeki, w którym
mężczyzna i kobieta stali nadzy w ogrodzie,
mieli twarze, z których została starta pamięć.























25 czerwca 2012

Prezydentem Egiptu został islamista, przedstawiciel politycznego skrzydła bractwa islamskiego. W prasie izraelskiej pokazały się już tytuły typu: „Ciemna noc nad Egiptem”, „Niebezpieczne sygnały z Egiptu”. Również zachodni świat przyjmuje tę zmianę z ostrożnym pesymizmem. Z drugiej jednak strony zastanawiam się, że przecież przywódcy Izraela też są wierzącymi Żydami, może nie ortodoksyjnymi, ale jednak. Prezydent Polski jest nie tylko zdeklarowanym katolikiem, ale nawet w czasie państwowych uroczystości chętnie pokazuje się na kościelnych uroczystościach. Podobnie jest w Rosji, Anglii czy w Niemczech. Dlaczego więc dziwi nas to, że prezydent islamskiego kraju jest muzułmaninem?

Wiem, wiem, islam bywa radykalny i fundamentalny, a nasi „chrześcijańscy” przywódcy są umiarkowani, tolerancyjni i potrafią oddzielać religię od polityki. Ale może akurat Mohammed Morsy również będzie tolerancyjny i umiarkowany? Bardzo chciałbym, żeby tak było. Nie przeszkadza mi religijność islamska u polityka, to znaczy nie przeszkadza mi bardziej niż religijność katolicka czy buddyjska. Boję się tylko ludzi głupich i prymitywnych. Mam nadzieję, że profesor Morsy takim się nie okaże, czego Egiptowi, Izraelowi i całemu światu z całego serca życzę.























18 czerwca 2012

Skomplikowany nam się zrobił świat. Ludzie w Tokio odetchnęli z ulgą, że w Grecji zwyciężył zdrowy rozsądek. Nikt co prawda nie wie, jakie byłyby skutki wycofania się Grecji ze strefy Euro, ale już sama ta niewiedza wystarczy, by z giełd wyparowały miliardy dolarów. „Wyparowały" czyli w zasadzie przewędrowały z kieszeni do kieszeni. Rothschild i inni zarabiali swoje wielkie pieniądze na tym, że wiedzieli wcześniej to, czego nie wiedzieli inni. Dzisiaj wystarcza niewiedza.

Niepewność jest chyba najbardziej widocznym skutkiem nadmiaru informacji. Teoretycznie wydawałoby się, że im więcej wiedzy, im więcej informacji, tym większa pewność i przewidywalność. Być może jest to prawdą, ale tylko do pewnego punktu. Strumień, rzeka, morze informacji powoduje dzisiaj, że coraz trudniej przewidywać kierunki rozwoju sytuacji, nawet najpotężniejszym analitykom, a to oznacza chwiejność i niepewność.

Słowo Boże zapowiada obalenie rzeczy chwiejących się (Hebr. 12:27). Dzisiaj wydaje się, że w obrębie struktur współczesnego świata nie ma niczego takiego, co stałoby mocno na niechwiejących się podstawach. Pamiętam lata siedemdziesiąte, gdy wydawało nam się, że powojenny układ Europy jest już absolutnie nienaruszalny, że bez przelewu krwi niczego nie da się zmienić. Dzisiaj nikt już bez narażania się na śmieszność nie zaryzykuje twierdzenia, że jest w układzie politycznym, gospodarczym, społecznym czy religijnym cokolwiek, co miałoby twardą podstawę.

Są jednak w tym świecie rzeczy niechwiejące się, nienaruszalne. Coraz bardziej i dla coraz większej liczby ludzi widoczne jest dobro i piękno, które nie podlega chwiejnym nastrojom gospodarki i polityki. Wartości etyczne, przynajmniej w deklaracjach, nabierają w przełomowych momentach światowych zawirowań znacznie większego znaczenia niż zwykle. Można nie być pewnym, ile będzie jutro kosztować litr paliwa albo po jakim kursie będzie się przeliczać złotówkę, ale dobry odruch człowieka pomagającemu pokrzywdzonemu przez los, choremu, czy osamotnionemu staruszkowi nie podlega dewaluacji. Nie chwieje się też prawda. Być może zabrzmi to banalnie, ale mimo wszystko napiszę to: Trzymajmy się wartości, które się nie chwieją i które pozostaną piękne także za milion lat.























11 czerwca 2012

W cieniu wielkiego turnieju piłkarskiego rozgrywanego w Polsce i Ukrainie zniknęło nieco doniesienie o innym ważnym meczu piłki nożnej. W ramach izraelskiego tygodnia hebrajskiej książki rozpoczął się trzydniowy turniej piłkarskich drużyn pisarzy. Udział zgłosiły trzy drużyny, niemiecka, włoska i izraelska. Zostali jeszcze zaproszeni pisarze tureccy, ale nie odpowiedzieli na zaproszenie. W pierwszym meczu, który odbył się wczoraj reprezentacja gospodarzy zremisowała z pisarzami niemieckimi 1:1. Ale pewnie nie wynik był w tym meczu najważniejszy. Może dobrze byłoby, gdyby na przykład syryjscy opozycjoniści zagrali w piłkę z przedstwicielami reżimu, zapewne Izrael chętnie zaprosiłby ich na swoje boiska, a może nawet wystawił własną reprezentację polityków...

Artykuł na ten temat w "Haaretz"



Piłkarze z drużyn pisarzy niemieckich i izraelskich





















4 czerwca 2012

Czytam właśnie książkę Pawła Smoleńskiego „Izrael już nie frunie”. To dość posępny, moim zdaniem, może nawet bardzo subiektywny obraz izraelskiej rzeczywistości. Smoleński wzoruje się trochę na książce Amosa Oza „W ziemi Izraela”. Przeczytałem wcześniej także tamte reportaże Oza. Wyłania się z nich obraz państwa rozdartego między idealistycznymi wyobrażeniami z XIX w. a brutalną rzeczywistością nierozwiązywalnych problemów współczesnego świata. Nierozwiązywalnych ludzkimi siłami, dodajmy.

Do tego pesymistycznego obrazu dołącza dzisiaj wiadomość z Izraela: „Netanyahu zarządza szybką deportację z Izraela 25 tysięcy nielegalnych afrykańskich imigrantów” (Haaretz, 4.06.12). Z jednej strony jest przecież w Zakonie wymóg dobrego traktowania przybyszy, z drugiej – ilu biedaków może pomieścić i utrzymać mały kraj? Izrael jest bogatym państwem północnego świata. Przez okno jednak zagląda mu afrykańska bieda. Afrykanie płacą przemytniczym bandom z Synaju ogromne pieniądze, by przedostać się do izraelskiego raju. Często giną na pustyni, bo inne bandy wyłapują zdrowych Afrykanów, by wyciąć im nerkę czy wątrobę zamówioną przez bogacza w Kairze, a może i w prywatnej klinice w Szwajcarii.

Do połowy XIX w. na świecie kwitł handel niewolnikami z Afryki. W wielu muzeach, miejscach pamięci pokazuje się warunki, w jakich transportowano tych ludzi, jak ich łapano i handlowano nimi na targach w krajach kolonialnych. Dzisiaj w telewizji oglądamy czasami łodzie, na których Afrykanie sami i za własne pieniądze uciekają ze swoich krajów. Nie wyglądają dużo lepiej. Podobno był okres, w którym libijska straż przybrzeżna wyławiała z morza tysiące ciał Afrykanów uciekających do Włoch na prowizorycznych łodziach. Nikt nie wie, ilu ich zginęło.

W jaki sposób chrześcijańskie kraje i jeden żydowski powinny poradzić sobie z tym problemem? Jaką postawę gościnności zastosować. Łatwo wytykać palcem Włochów czy Izraelitów, że nie życzą sobie afrykańskich imigrantów, ale kto ich chce? Libijski reżim Kaddafiego był całkiem wygodny jako narzędzie powstrzymywania ich napływ do Europy.

Najłatwiej byłoby stwierdzić, że jedynym rozwiązaniem jest Królestwo Boże. Inni, patrzący nieco bardziej krótkowzroczni, powiedzą słusznie, że jedynym rozwiązaniem jest skuteczna pomoc krajom strefy biedy, tak by mogli godnie żyć w swoich własnych wioskach i miastach. Ale skąd wziąć na to pieniądze, skoro kraje Północy i bez tego toną już po uszy w długach. Może więc trzeba byłoby powiedzieć: niech przyjeżdżają, niech sobie znajdą jakąś pracę, a jeśli nie znajdą, to zamiast siedzieć na ulicach Sudanu czy Erytrei niech siedzą w Rzymie, Monachium czy Tel Avivie, przynajmniej jest trochę chłodniej i czyściej.

A może dałoby się wybudować fabryki korzystające z taniej siły roboczej, może Afrykanie pracowaliby w nich chętnie i z własnej woli za żywność, mieszkanie i odzienie (w zasadzie wszyscy tak pracujemy, tyle że żywność, mieszkanie i odzienie mamy różnej jakości). I tak zamyka się koło, bo przecież niewolnicy w koloniach też pracowali za utrzymanie. Nic nowego pod słońcem. Czyli brutalna rzeczywistość nierozwiązywalnych problemów świata. Gościnność tak, ale bez przesady...



Lampedusa


Tel Aviv





















28 maja 2012

Powoli wybudzam się z siedmiotygodniowego omerowego snu. Przeczytałem w tym czasie 49 kazań B. Bartona. Był popularnym i lubianym kaznodzieją w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku. Dzięki jego kazaniom udało mi się wyrwać nieco chwastów z serca i rozumu. Odkryłem przy tej okazji, że tam, gdzie wyrywam chwasty, niekoniecznie zaraz wyrastają pożyteczne roślinki. Niestety dobro nie rośnie samo, trzeba je uprawiać.

Wczoraj uprawiałem je razem z innymi pracowitymi ludźmi na tym polu. Nie wiem, czy to jest zasada, ale zdaje mi się, że dobre ziarno w dobrą glebę może wpaść tylko dzięki dobremu człowiekowi, który je przyniesie i posieje.



Prace dzieci, powstałe na spotkaniu wierzących ludzi w Korbach





















23 kwietnia 2012

W czasie liczenia dni omeru (od kołysania snopa, czyli zmartwychwstania Jezusa do Pięćdziesiątnicy) robię sobie zawsze post od śledzenia wydarzeń światowych. Nie czytam gazet, nie oglądam wiadomości, nie śledzę rubryk informacyjnych na internecie. Po dwóch tygodniach zauważam, jak spokojne jest moje życie. Cały informacyjny szum przenika do mojego domu i wnętrza prawie wyłącznie przez media. Gdy je wyłączę, widzę wiosnę za oknem.



Wojciech Weiss, Widok z okna, 1927-1939
Olej na płótnie. 44 x 30 cm.
Muzeum Narodowe we Wrocławiu.





















16 kwietnia 2012

Obejrzałem wczoraj film „Into the Wild” (Wszystko za życie) o chłopaku, który marzy o wolności. Porzuca ludzi z głębokim przekonaniem, że jedynie w kontakcie z czystą naturą można odnaleźć sens życia. Rzeczywiście go znajduje, ale po drodze spotyka ludzi, innych od tych, od których ucieka, ale pozostawiając wielu z nich ze łzami w oczach nie czuje tego, co odkryje na samym końcu dziennika swego życia, że szczęście jest osiągalne tylko wtedy, gdy można je dzielić z przyjaciółmi.

Fabuła tego filmu oparta jest na rzeczywistej historii Christophera McCandlessa. A mnie przypomniała ona moje młode lata, gdy mając 22 lata uciekałem przed pewnymi ludźmi i ruszałem w Amerykę z plecakiem po, to by znaleźć braci i Boga. Miałem więcej szczęścia od Christophera. Wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli tego filmu, serdecznie go polecam.























2 kwietnia 2012 / 10 nisan 5772

W takim dniu myśli nie chcą zatrzymywać się na wydarzeniach codziennych. Oddzielenie baranka paschalnego od stada miałoby miejsce właśnie w tym dniu. To było roczne, małe, sympatyczne zwierzę, które miało zostać zabite cztery dni później. W tym też dniu Izraelici przekroczyli Jordan i obrzezali się w Gilgal z nieczystości Egiptu i pustynnej wędrówki. Obrzezanie bolało. A odcięte części skóry utworzyły pagórek. Ból musiał być zatem dość powszechny. Trudno w takim dniu myśleć o czymś innym...

Ale myślę jeszcze o tym, że w sobotę, w rocznicę uczty w Betanii pragnęliśmy podzielić się z przyjaciółmi refleksją na temat pomazania Jezusa kosztownym olejkiem. Niestety na liście tych naszych przyjaciół znalazło się przeszło 150 adresów e-mailowych i zabezpieczenia SPAM-owe uniemożliwiły mi najwidoczniej skuteczne wysłanie tego listu. Dzielę się więc tą refleksją, nieco spóźnioną tutaj. Mam nadzieję, że zaglądniecie.



Pobierz PDF-a





















26 marca 2012

Zbliżają się kolejne święta. (Zdaje mi się, jakby dopiero co były poprzednie.) Tym razem terminy biblijnego kalendarza hebrajskiego zgadzają się idealnie z układem świąt chrześcijańskich (14 nisan wg kalendarza żydowskiego wypada w chrześcijański Wielki Piątek).

Trochę nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony ogólny klimat społeczny sprzyja koncentracji uwagi na wydarzeniach, które chcę upamiętniać. Z drugiej strony te zajączki, kaczuszki, jajka, kurczaki... (Jak nie wierzysz, to wpisz w googlach obrazkowych hasło "wielkanoc"; na pierwszej stronie – a mam duży ekran – Jezus ukazuje się trzy razy, ale tylko z owieczkami i podczas wjazdu do Jerozolimy; jak wpiszesz "Ostern", to będzie jeszcze gorzej: Jezus nie pokaże się ani raz!) Czy to może pomagać? Chyba jednak wolałbym przygotowywać się do mojego Święta w milczeniu, w ciszy.























12 marca 2012

Ostatnie dni w Polsce upływają pod znakiem kobiet. Trochę z okazji 8 marca, a trochę za sprawą kolorowych manifestacji pod porodowymi hasłami.

W miniony czwartek (właśnie 8 marca) przyglądałem się próbie generalnej krótkiej sceny muzycznej Arnolda Schönberga „Die glückliche Hand” (Szczęśliwa ręka). Na scenie wielka naga lalka, nadmuchana kobieta, z której przez cały czas trwania utworu uchodzi powietrze. Owa szczęśliwa, lewa ręka bohatera (symbol miękkiej, kobiecej strony), rządzi całym jego ciałem i ruchem. Marzeń nie może on jednak zrealizować, gdyż rzeczywistość do nich nie dorasta i rani uczucia.

Mam wrażenie, jakby dzisiaj nie tylko z kobiet uszło powietrze. Zwiotczeliśmy też i my, mężczyźni. Czy przez to łatwiej nam będzie zrealizować najgłębsze tęsknoty – w tym uniseksualnym świecie? Wątpię.

Zdaje mi się, że to właśnie w różnicach i wzajemnym dopełnianiu się odnajdowaliśmy najwznioślejsze uczucia życia rodzinnego i społecznego. Owszem, różnice wywołują napięcia, ale przecież to właśnie ich zagospodarowanie daje poczucie spełnienia. Czasami próbujemy unikać trudu zagospodarowywania przez niwelowanie różnic. Zdaje mi się, że nie jest to optymalna droga. Ale niech każdy próbuje swojej drogi.

Na szczęście niełatwo jest walczyć z naturą. Można uchwalić ustawę, że nie może być gór powyżej dwóch tysięcy metrów, bo przeszkadzają w budowie dróg. Trudniej jednak te góry zniwelować.























5 marca 2012

Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem nazwę Szczekociny. Teraz wiem, że jest tam piękny pałac i że urodził się w tym miasteczku TEN Meisels, rabin Krakowa, który ma na Kazimierzu swoją ulicę. I chciałbym, żeby Szczekociny z tym tylko mi się kojarzyły.

Niestety zetknąłem się ostatnio z tą nazwą w zupełnie innym kontekście. Pewnie wiele razy w życiu przejeżdżałem tym torem, w pobliżu Szczekocin, który stał się śmiertelną pułapką dla 16 osób. Nie chcę dołączać do wielkiego chóru żałobników. Ale cóż można dzisiaj innego napisać...



Pałac w Szczekocinach





















27 lutego 2012

Dzisiaj słuchałem wiadomości ze wzmożoną uwagą. Niestety ani w radiu, ani w telewizji nie dosłuchałem się nigdzie w doniesieniach z Krakowa informacji o ważnym zdarzeniu, jakie miało miejsce w sobotę, w chrześcijańskiej kawiarni „Sweet Surrender” (przy okazji serdecznie polecam: ul. Zabłocie 25). Szkoda!

Szkoda, że nie ma takiego medium, które donosi o ważnych zdarzeniach, które nie koniecznie trochę interesują wiele osób, ale które bardzo interesują niewiele osób. Czy jest jakiś przelicznik, który rozwiązywałby to równanie?

Dla mnie to było ważne zdarzenie w skali światowej. Spotkało się grono przyjaciół, które od lat lubi się spotykać, lubi robić coś razem, lubi się lubić, choć dzielą ich lata, kilometry i pewnie wiele innych wymiarów materialności. Ale nie o materię tu właśnie chodzi.

Dobrze, że między zaostrzeniem sankcji przeciwko reżimowi w Syrii, a wręczeniem oskarów, znalazło się miejsce na Zabłocie i Niepołomice. Przynajmniej w moich uczuciach.






















20 lutego 2012

Niedawno „Guttman Center” przy Izraelskim Instytucie Demokracji opublikował badania religijności Żydów w minionej dekadzie. Wykazją one tendencję rozwojową w porównaniu do lat dziewięćdziesiątych. Na pytanie o wiarę w Boga pozytywnie odpowiada 80% żydowskich Izraelitów, 77% wierzy w interwencję „wyższych sił” w sprawy tego świata, a 72% wierzy w skuteczność modlitwy. Bardzo ucieszyły mnie te dane, bo od lat słyszę między chrześcijanami wyświechtane slogany o ateizmie Izraelitów. Wedle znanej zasady: Jeśli ktoś nie wierzy tak jak ja, to jest niewierzący.

Czytając te dane z żalem pomyślałem jednak o krajach europejskich, które od lat wydają się tak bardzo obojętne pod względem religijnym. Zacząłem więc poszukiwać danych na temat religijności Europejczyków i po raz kolejny rzeczywistość mnie zaskoczyła. Okazuje się, że również w Europie nie jest tak źle z wiarą i religijnością. W Boga wierzy średnio 71% Europejczyków (37% Czechów, 65% Niemców, ale 90% Polaków i Portugalczyków). Około 70% obywateli Niemiec uważa, że religia odgrywa istotną rolę w życiu. W Polsce regularnie modli się i uczęszcza do kościoła prawie 50% ludzi, a więc prawdopodobnie również wierzą oni w siłę modlitwy.

Po raz kolejny przekonałem się, że nie wolno w ocenie rzeczywistości opierać się na odczuciach czerpanych z powierzchownych kontaktów z własnymi znajomymi. Nie należy też ulegać Eliaszowym przekonaniom: Panie Boże, tylko ja i moja społeczność religijna wspieramy jeszcze na tym świecie Twoją sprawę. Bóg ma swoje siedem tysięcy. Obyśmy się tylko wśród nich znaleźli.

Przeczytaj oryginalny artykuł z idi.org.il






















13 lutego 2012

Przysłuchiwałem się wczoraj ciekawej rozmowie znanego dziennikarza Grzegorza Miecugowa z rabinem Sachą Pecaricem w programie „Inny punkt widzenia” (TVN24). Grzegorz Miecugow to bardzo inteligentny i powściągliwy dziennikarz. Absolwent uniwersyteckiego wydziału filozofii, jak by nie było. Pamiętam go jeszcze z „Zapraszamy do trójki”. Sacha Pecaric to redaktor i współautor tłumaczenia Tory wydanej przez założone przez niego wydawnictwo Pardes Lauder.

Chętnie korzystam z Tory Pardes Lauder, więc z przyjemnością posłuchałem wyjaśnień jej redaktora, jaka jest rola Tory ustnej wpisywanej do tłumaczenia Tory pisanej. Zażenowany byłem natomiast poziomem niektórych pytań absolwenta filozofii G. Miecugowa: Tora została dana 3,5 tysiąca lat temu. Mówi o krowie i wołu. Przecież dzisiejszy człowiek nie ma do czynienia z krową i wołem. Czy ten tekst może być aktualny (przepraszam jeśli trochę przekręcam sformułowania, bo cytuję mniej więcej, z pamięci). Podziwiałem spokój S. Pecarica w odpowiedzi na takie pytania, jego wyjaśnienia trochę na miarę poziomu pytania: Tora jest pouczeniem nie tylko religijnym, ale także prawno-cywilnym i dlatego zawiera przepisy również o krowie i wołu.

Najbardziej jednak przykre, szokujące wręcz pytanie padło w drugiej części rozmowy: Jak to się stało, że naród, który przeżył Holokaust urządza teraz holokaust innym (znów moje sformułowanie z pamięci, ale treść mniej więcej się zgadza). Rabin zaoponował tylko, że nie użyłby jednak tego słowa w odniesieniu do obecnych działań Izraela. Dziennikarz nalegał jednak: Dlaczego naród, który przez setki lat wyrzekał się stosowania przemocy wobec swych prześladowców i radził sobie przy pomocy skuteczności, teraz osiąga taką skuteczność w stosowaniu przemocy. Nie wiem, dlaczego Pecaric nie odpowiedział na to pytanie, albo nie odpowiedział moim zdaniem wystarczająco. Uzasadniał to traumą wynikającą z zagrożenia eksterminacją, jakby się tylko usprawiedliwiał. Dlatego może ja spróbuję dopowiedzieć to, czego mi brakło w politycznych i spokojnych wypowiedziach rabina.

Izrael przez wieki był wygnańcem i gościem. Zachowywał się także jak gość. Nawet jeśli był wyśmiewany, prześladowany i brutalnie wyrzucany, dalej zachowywał się jak gość, któremu nie wypada się awanturować w domu nawet najbardziej prymitywnego gospodarza. Można tylko opuścić jego dom i szukać gościny gdzie indziej. Teraz jednak Izrael jest już u siebie w domu i to inni powinni uczyć się z długiej historii jego wygnania, jak powinien się zachowywać gość. Tym bardziej, że gospodarz Izraela jest wyjątkowo kulturalny i cierpliwy. Wszystko ma jednak swoje granice. Tora nakazuje między innymi szacunek dla przechodnia i gościa, każe się wręcz o niego troszczyć, jednak gość musiał też uszanować Torę i jej Gospodarza. I tego życzymy obecnym gościom i przechodniom w ziemi Izraela, od Hermonu do potoku Egipskiego, od Morza Zachodniego aż do Jordanu, łącznie z jego wschodnim brzegiem.






















31 stycznia 2012

Wczoraj w nocy usłyszeliśmy wołanie o pomoc. Mieszkający nad nami staruszek przewrócił się i nie mógł wstać. Nie umieliśmy się włamać, więc zawołaliśmy fachową pomoc. W ciągu trzech minut pojawiła się policja, dwa wozy straży pożarnej i karetka. Fachowcy natychmiast poradzili sobie z drzwiami i podnieśli staruszka z podłogi. Leżał tak już ze cztery godziny.

Można narzekać na nasze problemy cywilizacyjne, na wysokie koszty utrzymania państwa i służb. Ale taki dowód gotowości napawa otuchą, że człowiek nie zostaje sam w potrzebie.

Z drugiej strony... staruszek od lat mieszka sam. Jest coraz bardziej niedołężny. Z jakąś resztką rodziny jest skłócony. Nikt z sąsiedztwa nie ma klucza. Pomagają mu fachowe służby... Może gdyby nie było telefonu 112, to byłaby rodzina i sąsiedzi? Trudno powiedzieć, w każdym razie dobrze, że są ludzie, którzy umieją i chcą pomóc.






















23 stycznia 2012

Wczoraj, w czasie rozmowy telewizyjnej z udziałem Janusza Palikot jeden z jego kolegów polityków opowiedział mu kawał (pewnie już z brodą): Przychodzi Palikot do przychodni radiologicznej i mówi: Proszę o zdjęcie krzyża.

Wbrew pozorom problem kryjący się za tym dowcipem, wcale nie jest zabawny. Dowodzi tego prosty fakt: jakiś czas temu redakcja zaprzyjaźnionego młodzieżowego czasopisma religijnego nie zgodziła się na opublikowanie tekstu ostro wypowiadającego się przeciwko „krucyfiksom” w szkołach. Autor pisał, że nie są one symbolem chrześcijaństwa, tylko katolicyzmu i to w wersji niepopieranej nawet przez wielu katolików. Trzeba też dodać, że „krucyfiks” jest przedmiotem kultu, czego dowodzą wypowiedzi licznych hierarchów katolickich, sprzeciwiających się traktowaniu „krucyfiksów” jako zwykłych znaków kulturowych.

Nie jestem katolikiem. Nie tylko nie chcę uprawiać kultu materialnych „świętości”, ale też głęboko się z nim nie zgadzając, bardzo niewygodnie czułbym się w pomieszczeniu, w którym ktoś nie szanując moich przekonań takie kultowe obiekty zawiesza odprawiając nad nimi i na początku i potem raz do roku jakieś magiczne obrzędy. Oczywiście nie zamierzam obstawać przy swoich demokratycznych racjach. Po prostu zacisnąłbym zęby i cierpiał. Gdybym miał możliwość, posłałbym jednak dzieci do szkoły, gdzie nie wiszą „krucyfiksy” i gdzie nie uprawia się propagandy ideologicznej, tylko naucza. Gdybym miał do wyboru, nie leczyłbym się w gabinecie ozdobionym przedmiotami katolickiego kultu. Bałbym się zabobonnego lekarza. I takie moje prawo głosowania nogami. Jeśli tylko mam coś do wyboru.

A u naszego lekarza rodzinnego króluje w gabinetach ciągle rosnąca kolekcja słoni. Ktoś kiedyś podarował lekarce małego malachitowego słonika przywiezionego z orientalnej podróży. Inni potem pomyśleli, że ich zbieranie, to jej hobby i wyszukiwali dla niej następne. Nie wiem, czy z czasem nie będą uczestniczył w jakimś dalekowschodnim kulcie słonia. :)






















16 stycznia 2012

Przeczytałem dzisiaj rano na internetowym portalu „Wyborczej” fragment wywiadu z prof. Tomášem Sedláckiem, byłym doradcą ekonomicznym Vaclava Havla (zob. Stary Testament to też podręcznik ekonomii), który stwierdza, że „grzech pierworodny polegał na nadmiernej konsumpcji”, bo pierwsi ludzie nie byli głodni, ale zjedli owoc, który ich nęcił. Przytacza też lekcję zrozumiałą dla każdego dziecka, wynikającą z historii Józefa i faraona: W „tłustych latach” trzeba oszczędzać i gromadzić środki na sfinansowanie „chudych”. Tymczasem wszystkie współczesne gospodarki postępują dokładnie odwrotnie – nie tylko konsumują cały dorobek dobrych lat, ale się jeszcze zapożyczają, żeby oddać potem. Kiedy potem, w „chudych” latach?

Biblia jest nie tylko podręcznikiem świętości, ale także zwykłego zdrowego rozsądku. Godne pochwały jest to, że ludzie światli to doceniają. Tyle że dopóki nie zapanujemy nad pożądliwością, zawsze znajdzie się ten „sprytny”, co wskaże nam drzewo: „dobre ku jedzeniu i wdzięczne na wejrzeniu”.






















9 stycznia 2012 (...i po świętach)

Są takie momenty, w których mało jest ważne to, co mówią głowy w telewizji, co piszą pióra w gazetach. Wysłuchałem właśnie dwóch relacji z podróży. Tysiące wrażeń, smaków, zapachów, dźwięków, widoków... Znam te uczucia i lubię, gdy inni mi o nich opowiadają. Wtedy też na chwilę zapominam o genezach, stereotypach, pogańskich korzeniach. Pozostaje tylko społeczność, tylko okazja do bycia razem. Bo czegóż więcej człowiekowi trzeba. Nie dobrze mu jest samemu. Przyjemnie jest, gdy bracia razem mieszkają...






















26 grudnia 2011 (drugi dzień świąt)

Mój kolega z pracy mawiał kiedyś, że różnica między teorią i praktyką polega na tym, że wszyscy wszystko wiedzą, a nic się nie udaje. Przy okazji tych świąt mam odczucie podobne, tylko jakby odwrotne. Teoretycznie wiem, jak być nie powinno, a mimo wszystko presja otoczenia jest tak silna, że w praktyce jest tak jak zwykle. Prezenty może trochę mniejsze, może nie tak oficjalnie w sobotę wieczorem wręczane. Zwyczaje pominięte, ale nabożeństwo niedzielne w ogólnym nastroju – mały Jezus, Maria, pasterze, mędrcy... aniołowie śpiewają.

Czasami wyrzucam sobie ten brak konsekwencji. Pewna moja znajoma nie życzy sobie prezentów w tym okresie i sama też nie wręcza. A ja mimo wszystko czuję, że pewna miękkość w tej sprawie może być zaletą. Ale może się mylę...












19 grudnia 2011

W rzymskim, pogańskim kalendarzu Philocalusa z 354 r. pod datą 25 grudnia zapisane jest „Natalis Invicti”. Oznacza to „Narodziny Niezwyciężonego” i oczywiście nie chodzi o Jezusa, tylko o „Sol Invicti”, słoneczne bóstwo rzymskie, którego kult upowszechniony został w III wieku przez cesarza Aureliana (215-275). Jeszcze Konstantyn, pierwszy chrześcijański cesarz i wielki sponsor rzymskiego Kościoła, w 315 roku portretował się na monetach z podpisem „SOLINVICTO”. Kościół rzymski nakazał obchodzenie świąt narodzenia Jezusa 25 grudnia pod koniec IV w...

Wczoraj była ostatnia, czwarta niedziela adwentu. Za tydzień „Boże narodzenie”. Wielu moich chrześcijańskich przyjaciół obdarza te święta ciepłymi uczuciami. Szanuję ich uczucia, ale nie umiem do nich dołączyć. We wtorek wieczorem moi przyjaciele Żydzi zapalą pierwszą chanukową świecę na pamiątkę cudu z czasów machabejskiego oczyszczenia świątyni (139 pne). Gdybym już miał zapalać jakieś światełka w tych ciemnych dniach, to może wolałbym je kojarzyć z „poświęceniem kościoła”, który to dzień Jezus w jakimś sensie uhonorował swoim pobytem w Jerozolimie (Jan 10:22).

Z każdym rokiem, gdy obserwuję przedświąteczną biegunkę zakupową, eksplozję dobroczynności, inwazję zielono-czerwonych gadżetów, zalew mediów przez całe stada szczególnie kiczowatych filmów i piosenek, narasta we mnie zniecierpliwienie. Potrzeba świętowania wpisana jest chyba w ludzką naturę. Być może tak zostaliśmy zakodowani przez Stwórcę, który jednocześnie zaspokoił te oczekiwania proponując nam upamiętnianie różnych ważnych zdarzeń z historii zbawienia. Nie ma jednak wśród nich żadnego, które przypadałoby w ciemne, zimowe miesiące. Dlaczego więc akurat wtedy przypada najhuczniej obchodzone święto chrześcijańskiego świata?

Wdzięczny jestem Bogu za cud światła, za stworzenie wspaniałych praw fizyki, którymi rządzą się przyświecające nam ciała niebieskie. Będę od przyszłej niedzieli radował się każdą nową minutą wydłużającego się dnia. Chwalę Boga za to, że przed wiekami powziął myśl o narodzeniu swego Syna, Mesjasza, który miał przyjść na świat pewnej nocy w przydrożnym betlejemskim schronieniu dla zwierząt. Wdzięczny jestem Marii i Józefowi za ich troskliwą opiekę nad Synem Bożym, aniołom za zwiastowanie i śpiewy, pasterzom i mędrcom za hołdy składane żydowskiemu Królowi, a wreszcie samemu Jezusowi za Jego wspaniałe życie, śmierć i zmartwychwstanie... i tu chciałem napisać: „ale”, lecz nie napiszę :)












12 grudnia 2011

Prorok Daniel opisuje ciekawy proces przekształcania się struktur władzy w krwiożercze bestie. Bóg uczynił babilońskiego króla złotą głową pięcioelementowego posągu władzy – nietrwałego, ale przecież nieszkodliwego i może nawet okazałego (Dan. 2). Te same władze, które przez pewien czas i w pewnym sensie działają z Bożego upoważnienia, z czasem, pod wpływem zagrożeń, działania żywiołu wiatru na żywioł morza, przekształcają się w hybrydowe zwierzęta, które nie są już wcale piękne, a podziw wzbudzać mogą jedynie przez swą krwiożerczą siłę (Dan. 7).

Mam wrażenie, że w ostatnich dniach obserwujemy taki proces przekształcania się posągu w bestię. Oto szlachetna idea zjednoczonej Europy pod wpływem wiatrów zamieszania działających na żywioł ubezwłasnowolnionych mas ludzi, przekształca się w samopożerajece się zwierzę. To znaczy nie całkiem pożera ono samo siebie. Pożarte zostaje dominium poddane zwierzchności zwierzęcia. Okazuje się, że ten hybrydowy twór, niezdolny, wydawałoby się, wyleźć z morza o własnych siłach, nagle zaczyna pełzać, pożerać i szarpać oponentów żelaznymi pazurami praw silnego „miedziaka”.

Nie wiem, czy moje negatywne obserwacje, mają biblijny grunt. Nie chcę też zbyt szeroko rozwijać tego dość śliskiego porównania. Ważne jest dla mnie tylko jedno. Tak czy owak, wszystkie systemy władzy, czy to w formie posągowej, czy bestialskiej, mają jeden koniec: Sąd Boży, który pozbawi ich władzy, zniszczy ich struktury, podczas gdy Królestwo zostanie oddane prawowitym dziedzicom. Komu? Warto przejrzeć siódmy rozdział Księgi Daniela.












5 grudnia 2011

Ktoś niedawno zapytał mnie, czy publikowane tutaj obserwacje problemów społecznych i politycznych otaczającego nas świata mają jakiś związek z aktualnymi czytaniami Słowa Bożego. Odpowiedziałem, że nie. Chciałbym jednak dodatkowo poniższym cytatem wskazać, jaka jest intencja i sens prowadzenia takich obserwacji. Wynikają one z usilnej chęci włączenia się we wszystko obejmującą modlitwę Chrystusa i Jego Kościoła.

„Trzeba być człowiekiem modlitwy i cnoty. Od Boga wychodzi moc, lecz Bóg czeka na naszą wolę. Trzeba być człowiekiem modlitwy. Niektórzy sądzą, że modlitwa jest po prostu środkiem wyjednania pewnych darów, a jeśli ich nie otrzymują, sądzą, że religia jest oszustwem. Modlitwa jest prośbą, ale prosić ma nie duma, lecz miłość. Otóż miłujący nie prosi o dary, które by mogły ranić miłość; i prosić nie może, bo najgłębsze jego potrzeby nie są potrzebami. Na ma nic tajemniczego ani zabobonnego w modlitwie błagalnej, jeśli się przyjmie, że istnieje energia duchowa i fizyczna i że pierwsza wpływa na drugą. Siła duchowa, siła osobowości może powodować zmiany w człowieku i wywoływać określone działanie; podobnie siła duchowa świata może wpływać na wydarzenia fizyczne. Jest jednak rzecz nienaruszalna jako doskonała: wola Boga. Lecz nie utrzymujemy, że modlitwa zmienia plany Opatrzności Bożej, tylko że Opatrzność wśród wielu wpływów wywołujących skutek obejmuje i siłę modlitwy. Byłoby zabobonem sądzić, że modlitwa zmusza wolę Boga, że jest magią. Prosimy w ramach Opatrzności, a nie przeciw niej. A nawet pomijając zabobon, dalecy jesteśmy od realnej modlitwy, jeśli nie prosimy jako miłujący. Miłość potrafi wymusić, ale to ostateczność, dlatego tak straszne jest samolubstwo, które wymusza, aby uświadomić sobie następnie, że zraniło i zniszczyło miłość. Modlić się to znaczy prosić kochając Boga i świat. Stanowimy rodzinę. A zatem nie tylko: daj mi to, jeśli uważasz to za dobre dla mnie, ale także: daj mi to, jeśli uważasz to za dobre dla innych. Nie modlimy się tylko dla siebie, ale i dla świata. Modląc się nawet za siebie trzeba pamiętać o dobru świata. Lecz modlitwa jest czymś więcej niż prośbą. (...) Zaczynamy od wyznania winy i skruchy, od modlitwy celnika, aby przejść do adoracji i cichej, bezsłownej modlitwy uwielbienia. Dopiero gdy nasza uwaga jest utwierdzona w prawdziwym ośrodku naszego „ja”, prosimy. Nawet wtedy, choć prosimy we własnych potrzebach, pamiętamy o kolektach jako modlitwach łącznych, w łącznych potrzebach świata. Najrealniej widzimy rzeczy, widząc je w Bogu i wtedy też modlitwa nasza jest najsilniejsza i najcenniejsza, gdy włącza się we wszystko obejmującą modlitwę Chrystusa i Jego Kościoła.”

Marian Rzeszewski, Kaznodziejstwo, str. 69-70












28 listopada 2011

Nie tak dawno temu miasto, w którym mieszkam, zasłynęło na cały świat z tego, że władze chcą mu wybudować nowy, wspaniały dworzec kolejowy, a mieszkańcy sobie tego nie życzą i blokują budowę. Doszło nawet do gwałtownych starć z policją. W ruch poszły armatki wodne nieużywane podobno od 1967 roku. Byli ranni policjanci a demonstranci skarżyli się na uszkodzenia oczu z powodu użycia gazu łzawiącego.

Na bazie tych protestów w naszym mieście wygrała wybory i doszła do władzy partia zielonych. Po raz pierwszy w swojej historii i w historii kraju. Obiecała ona, że zorganizuje referendum w sprawie dworca, by uzyskać legalną podstawę do wycofania się z podpisanych już wielomiliardowych kontraktów. Właśnie wczoraj odbyło się owo obiecane referendum i okazało się, że niekoniecznie i nie zawsze ci, którzy najgłośniej krzyczą i którzy mają za sobą władzę i media, reprezentują rzeczywistą większość. Otóż mieszkańcy większością głosów opowiedzieli się jednak za budową nowego dworca.

To jedna z rzadkich lekcji pokory dla władzy. Teraz bowiem będzie ona musiała realizować projekt, którego zablokowanie było głównym motywem jej kampanii wyborczej i priorytetem jej polityki. Trudno to sobie na razie wyobrazić i pewnie zanim budowa w pełni się rozwinie nastąpi znów kolejna zmiana władz. W każdym razie lud przemówił i władza choć raz będzie musiała posłuchać.

Pokora jest cudowną cechą. Jakże przyjemnie było wczoraj posłuchać głosu naszego pierwszego ministra, czyli pierwszego sługi, w rzadko spotykanej sytuacji, gdy nie tylko z tytułu musi okazać się on sługą. Przywódcy polityczni chętnie co prawda deklarują swoją służebność, nieczęsto jednak mają okazję się nią tak naprawdę wykazać. Może w tym właśnie przypadku otrzymali taką szansę i oby z niej mądrze skorzystali, bo nic tak wspaniale nie zdobi, jak pokora.












21 listopada 2011

Po Grecji i Włoszech, także Hiszpania dołącza do krajów, które szukają rozwiązania swych kryzysowych problemów przez zabicie posłańców, którzy przynosili im złe wiadomości. Dzisiejszym światem tak naprawdę rządzą wielkie koncerny przemysłowe oraz banki obracające pieniędzmi 11 milionów milionerów. To oni stanowią i obalają rzeczywiste władze tego świata. Demokracje łudzą się tylko, że wybierając ludzi tego czy innego środowiska na dystrybutorów wspólnych środków, zachowują rzeczywisty wpływ na przebieg wydarzeń.

Paradoksalnie, to chyba jednie dyktatorzy posiadają jeszcze odrobinę rzeczywistej władzy w tym świecie. Może dlatego tak trudno jest im się rozstać z urzędem. Tym bardziej, jeśli zdają sobie sprawę, że z ich pałacu jest tylko jedno wyjście – to, które prowadzi dość prostą drogą na cmentarz.

W tym wszystkim zaskakujący jest jednak cynizm i złośliwa wytrwałość tych, którzy zachowują rzeczywisty wpływ na losy tego świata, nawet jeśli wpływ ten jest rozproszony. Takie uporczywe sterowanie w kierunku katastrofy w przekonaniu, że mnie akurat uda się ją przeżyć, wydaje mi się czystą głupotą. Ale może to tylko dlatego, że nie należę do 11 milionów milionerów, tylko do 99 procent ubogich pasażerów tego naszego "Titanica".












14 listopada 2011

Niedawno usłyszałem pogląd o trzech rodzajach miłości. Znałem go pewnie z literatury, ale może nigdy do mnie tak ostro nie dotarł. Pewien mówca przypominając tę myśl mówił o miłości „litującej się”, braterskiej i uwielbiającej. Wyobraziłem sobie to „geometrycznie”, że są to uczucia dla osób położonych niżej od żywiącego uczucia, na równi z nim oraz powyżej. Politowanie, partnerstwo i uwielbienie – może tak jakoś dałoby się streścić tę myśl. Rozmyślając nad tym, zastanawiałem się jednak, że te dwie pierwsze relacje rzeczywiście zasługują na to, by określić je biblijnym słowem „miłość”, agape.

Czuję litość względem wielu ludzi, w mojej ocenie dzisiaj pokrzywdzonych przez rzeczywistość. Są to ludzie biedni, chorzy, w kłopotach przekraczających ich możliwości poradzenia sobie. Żywię przyjazne uczucia do wszystkich, którzy podobnie jak ja zmagają się z trudami codzienności póki co nieprzekraczającymi miary ich możliwości. Podziwiam i wielbię tych i to, co mnie przerasta – nade wszystko Boga i Jego Syna Jezusa.

Co jednak z tymi, którzy w kominiarkach wychodzą na ulicę po to, by tłuc się z policją i z innymi, ubranymi w kominiarki innego koloru. Czy czuję litość, miłość, współczucie, gdy dostaną pałką? Przyglądam się uważnie swoim uczuciom i zauważam, że brak w nich odruchów miłości, czy choćby nawet litości. Może mieli trudne dzieciństwo, może są umysłowo ograniczeni i przez to mniej odpowiedzialni. Staram się, ale trudno mi znaleźć odruch dobrego uczucia. A co czułbym, gdyby przyszli na moją ulicę i rzucali kamieniami w moje okno albo wyciągnęli mnie z domu... Tego wolę sobie nie wyobrażać.

Chyba wolę jednak nazywać miłością tylko to, co wiąże się z podziwem, uwielbieniem względem tego, co mnie przewyższa. Kocham wtedy, gdy umiem się względem kogoś poczuć małym lub gdy ogarnia mnie przemożna chęć dawania, bezinteresowny odruch aktywności. Wszystko inne to praktyczna relacja z otoczeniem lub rozumowy mozół pracy nad własnymi emocjami, zwłaszcza nad ograniczaniem tych negatywnych.

I jeszcze jedno: Nie lubię słynnego powiedzenia „kochaj i czyń co chcesz”. Wolę, żeby ludzie postępowali przynajmniej sprawiedliwie, a jeśli udaje im się zrobić coś więcej, to dopiero może wtedy niech próbują nazywać to miłością.












7 listopada 2011

Izrael głośno rozważa możliwość samodzielnego zaatakowania instalacji jądrowych w Iranie. Że nie są to puste słowa, wiadomo od 7 czerwca 1981, gdy pięć izraelskich F-15 skutecznie zrobiło w Osiraku to, czego wcześniej nie udawało się dokonać irańskim lotnikom. Tamten atak na irackie instalacje jądrowe skutecznie powstrzymał nuklearny program Saddama Husajna.

Gdyby Izrael w obecnej sytuacji zdecydował się na podobny krok przeciwko Iranowi, to z pewnością ściągnąłby na siebie bardzo ostrą krytykę społeczności międzynarodowej. Można się domyślać, że podanie do publicznej wiadomości informacji na temat możliwości przeprowadzenia takiej jednostronnej akcji jest balonem próbnym sprawdzającym gotowość światowej opinii publicznej do zaakceptowania takiego ataku.

Rząd Francji, który po ataku w Osiraku najgłośniej krytykował Izrael, z pewnością i teraz byłby w pierwszym szeregu zwalczania izraelskiej „samowolki”. Z drugiej strony widać jak bardzo rząd francuski zaangażowany jest w upokarzające dyscyplinowanie władz Grecji, by przypadkiem nie wyłamały się z międzynarodowego systemu kontroli finansów. Dzisiaj wojny odbywają się w komuterach, a bronią są mechanizmy finansowe. Cierpienie wywoływane tymi wojnami jest może bardziej psychiczne – chyba jednak wolę być wyzyskiwany, niż prześladowany, ostrzeliwany czy bombardowany – ale mimo wszystko jest to cierpienie wymierne.

Obłuda polityki nie powinna mnie powstrzymać od zadania sobie pytania, co ja na ten temat myślę. Co powiedziałbym, gdyby rząd izraelski zapytał mnie, jako człowieka wierzącego, zaznajomionego z proroctwami, starającego się o przestrzeganie biblijnych norm etycznych, co ja sądzę na temat przeprowadzenia ataku na irańskie instalacje jądrowe – czy należałoby zaryzykować życie pewnej liczby ludzi, być może wywołać wzrost napięcia międzynarodowego, czy lepiej byłoby czekać, aż jakiś obłąkaniec wyprodukuje bombę, która może zadecydować o istnieniu całego narodu? A co odpowiedziałbym na pytanie: Czy było lepiej, gdy każdy kraj pilnował swoich egoistycznych interesów, siły swojej waluty, by wykorzystywać swoją przewagę gospodarczą do wyzyskiwania słabszych, czy też lepiej, jak robimy to wspólnie, wspólnie budujemy siłę gospodarczą po to, by skuteczniej wyzyskiwać słabszych, tych spoza „klubu”?

Człowiekowi wierzącemu najłatwiej jest uchylać się od odpowiedzi na takie pytania przy użyciu prostego stwierdzenia: Ja tutaj jestem przechodniem i pielgrzymem, moja ojczyzna jest w niebie, staram się okazywać podporządkowanie każdej władzy, bo tak nakazał mi apostoł Paweł. Ale jest w takiej postawie trochę zakłamania, bo przecież na co dzień korzystamy z dobrodziejstw ochrony systemów militarnych, policyjnych, sądowych czy finansowych. Możemy starać się jak najmniej w nich uczestniczyć, ale czy umielibyśmy i chcielibyśmy z tej ochrony zrezygnować? Może więc jednak powinniśmy przynajmniej umieć ocenić zło takich czy innych działań i potrafić, tak jak robią to niektórzy, zdecydowanie powiedzieć rządowi Izraela: W żadnym wypadku sami nikogo nie atakujcie, tylko się ewentualnie brońcie i czekajcie na Bożą pomoc. Bo żeby tak móc powiedzieć, to najpierw trzeba by sobie odpowiedzieć na pytanie, czy sam tak właśnie postępuję.











31 października 2011

Przyjdzie godzina, w którą wszyscy, co są w grobach, usłyszą głos jego – Jan 5:28.

W tych dniach urodził się podobno siedmio miliardowy obywatel ziemi. Oczywiście to tylko bardzo szacunkowa rachuba, gdyż nikt dokładnie nie wie, ile dzieci rodzi się w Indiach, czy Afryce i ile nas tak naprawdę mieszka na naszej Ziemi. Demografowie szacują, że liczba mieszkańców Ziemi będzie jeszcze rosnąć, ale przy ok. 10 mld osiągnie stan nasycenia. Oczywiście cały czas mówi się o problemie przeludnienia.

My, którzy wierzymy w biblijne zmartwychwstanie wszystkich ludzi na ziemi, w Królestwo Boże na ziemi dla wszystkich ludzi, mamy jeszcze dodatkowy problem, w jaki sposób wszyscy ci ludzie obecnie żyjący, łącznie z tymi, którzy pomarli pomieszczą się na naszej niewielkiej przecież planecie. Policzmy:

Powierzchnia lądów ziemi wynosi ok. 149 milionów km kwadratowych. Podaje się, że tylko połowa nadaje się obecnie do zamieszania, czyli jest to około 75 mln km kwadratowych. Uznaje się też, że obecnie około 50 mln km kwadratowych nadaje się do uprawy ziemi. Oznacza to, że przy liczbie 7 mld gęstość zaludnienia wynosi obecnie niecałe sto osób na km kwadratowy mieszkalnej powierzchni ziemi. Wg danych statystycznych gęstość zaludnienia w poszczególnych krajach waha się od około 500 osób na km2 w Korei Południowej, przez Polskę – 123 osób na km2, aż po np. Mongolię z niecałymi 2 osobami na km2. Oczywiście dane te dotyczą całkowitej powierzchni danego kraju, a nie powierzchni nadającej się do zamieszkania (w Polsce: 312 tys. km2, 38,5 mln mieszkańców, co daje 123 osoby na km2). Gdyby przyjąć założenie, że tylko połowa terytorium np. Korei nadaje się do zamieszkania, a wg danych 22% jej terytorium to tereny uprawne, to realną gęstość zaludnienia trzeba by szacować tam na około 1000 mieszkańców na km2. Mimo to Korea jest żywnościowo samowystarczalna (zakazany jest tam import ryżu, by chronić własną produkcję!). Oznacza to, że na ziemi, nawet w obecnych warunkach, przy racjonalnej gospodarce, mogłoby pomieścić się nie siedem, ale co najmniej siedemdziesiąt miliardów ludzi.

Początkiem XX wieku wierzący w stworzenie człowieka demografowie szacowali, że począwszy od Adama na świecie w ciągu 6 tys. lat historii ludzkości urodziło się około 20 mld ludzi. Od tamtego czasu liczba ta zwiększyła się z pewnością o kolejne kilka miliardów. Wg obecnych danych rocznie umiera około 100-150 tys. osób. Gdyby przyjąć tę dolną granicę (gdyż liczba ludności początkiem XX w była znacznie mniejsza), to w ciągu ostatnich 100 lat zmarło dodatkowo około 3 mld ludzi. Nawet jeśli dołożymy do tego 7 mld obecnie żyjących, to łącznie daje nam łączną liczbę około 30 mld ludzi przewidzianych na dzień dzisiejszy do zmartwychwstania. To by oznaczało gęstość zaludnienia około 500 osób na km2 kwadratowy, czyli taką jak obecnie w Korei Południowej. Nie ma więc na razie żadnych powodów do zmartwienia. Można z całym spokojem zaufać Bogu, że wie, co robi, i dalej cieszyć się na każde nowonarodzone dziecko, zwłaszcza w naszej wyludniającej się Europie.











24 października 2011

Od jakiegoś czasu trwają na całym świecie protesty „oburzonych”. W Nowym Jorku blokowane są banki, w większych miastach Europy odbywają się marsze. Grecy protestują przeciwko nierównomierności podziału bogactw. Europa naradza się, co robić. W drodze do pracy mijałem wczoraj całe zastępy policjantów, wyposażonych do rozpędzania tłumów. Przypomniała mi się nutka podniecenia i strachu naszego stanu wojennego.

Pomimo postępu edukacyjnego, społecznego, politycznego, wydaje się, że nasz świat jest coraz bardziej niesprawiedliwy. Zawsze istniały nierówność i wyzysk, pewnie nawet większe niż dzisiaj. Jednak to, co zaskakuje w naszych czasach, to skala tych zjawisk. Liczba osób, które dysponują więcej niż jednym milionem dolarów na inwestycje, zwiększyła się w ubiegłym roku o 8,3 procent. W tym samym czasie prawie we wszystkich "bogatych" krajach "północy" zwiększył się zakres ubóstwa. Na świecie jest obecnie prawie 11 milionów milionerów, a majątek, którym dysponują, przekroczył 42 biliony, czyli 42 tysiące miliardów dolarów! Dla porównania: Roczne wydatki państwa polskiego to około 100 mld. dolarów.

Wszyscy protestujący, finansiści, biznesmeni i politycy wiedzą, że mamy problem, że te niekorzystne trendy trzeba odwrócić. Kłopot jednak w tym, że nikt nie ma pomysłu, jak to zrobić. Skala zjawisk jest tak masowa, że trudno nimi sterować. To nie menedżerzy banków nas okradają, tylko wszyscy, którzy mają zainwestowane pieniądze czerpią korzyści z bankowych i giełdowych spekulacji. Inaczej mówiąc świat finansów umożliwia nam wzajemne okradanie się, a my – prawie wszyscy – skwapliwie korzystamy z każdej nadarzającej się okazji.

I dlatego nie ma innej drogi reformy, jak naprawa każdego człowieka. Inaczej mówiąc, każdy z nas musi tę naprawę zacząć od samego siebie bez wymówek, że to i tak nic nie pomoże, bo jeśli inni dalej będą kraść i wyzyskiwać, to moje wysokie standardy będą służyły tylko innym wyzyskiwaczom do powiększania własnego zysku. Kto kradnie, niech przestanie kraść. A słowo to kieruję przede wszystkim do siebie...

I jeszcze jedno, najważniejsze: Przyjdź Królestwo Twoje, Sprawiedliwy Panie Boże!











17 października 2011

„Oto Ja poślę wam zboże, i moszcz, i oliwę, a będziecie nimi nasyceni”
Proroctwo Joela 2:19

Chleb, oliwa i wino – trzy podstawowe składniki odświętnego stołu:

Chleb – podstawa codziennej regularności odżywiania
Oliwa – karmi, leczy i daje światło
Wino – pobudza do radości i wdzięczności.

Chleb na co dzień, oliwa i wino od święta. Oliwa łagodzi i koi, winno energetyzuje – razem zapewniają przyjemne napięcie przeciwieństw, budujące doznanie świątecznej pełni miłych uczuć dla Boga.

Piszę te słowa pierwszego dnia Sukkot (Szałasów). Jest wielkie święto. W tym dniu radość i wdzięczność znajduje szczególną okazję do uzewnętrznienia. Ale nie trzeba czekać z kolejną świąteczną okazją do wiosennej oktawy Paschalnej. Każde zakończenie tygodnia stwarza okoliczność świąteczną, która powinna wyzwalać u wierzących poczucie radosnej konieczności świątecznego zbliżenia się do Boga i Jego wielkiej Sprawy. Każdy Szabat to okazja do uzewnętrznienia radości i wdzięczności dla Tego, który Stworzył nas Słowem swej mocy, na swój własny obraz i na swoje podobieństwo, abyśmy uczyli się odwzajemniać Jego cudowne, doskonałe uczucia.

Zapraszamy na kolejny rok wspólnego Czytania Słowa i życzymy chętnego i częstego zasiadania przy tym nigdy niewysychającym Źródle, po to, by czerpać z niego inspirację do codziennego życia z Bogiem oraz do odświętnego chwalenia Go w radości chleba, oliwy i wina.