Żółta kartka

Ostatnio, większości audycji informacyjnych w mediach zaczyna się od wiadomości, co słychać przed Euro. Mam już w domu kubek i siatkę z logo mistrzostw, pojawiła się piłka, za tankowanie, bo jakoś w tej narodowej zabawie trzeba wziąć udział :)

Nie jestem kibicem, ale w głowie mam mocno osadzone różne pojęcia z boiska piłkarskiego i te, co jakiś czas pojawiające się wieści o chorobach bliskich, odbieram jako żółte kartki dla siebie. Bo obchodzi mnie poważna choroba serdecznej koleżanki. Wspólne dzieciństwo, młodość. Ileż to przegadanych, prześmianych godzin. Wspólne wyjazdy. I nawet jeśli nie widywałyśmy się latami, wystarczyło siąść przy herbacie i było jak zawsze. To pierwsza przyjaźń, która uczyła mnie odbierać krytykę. Celne, mądre uwagi szanowałam, bo wiedziałam, że są życzliwe. A czasy nie sprzyjały komunikacji. Nie było telefonów, w jej domu pojawił się na jakimś etapie znajomości, więc biegałam do rozmównicy publicznej, gdzie siedząca w okienku panienka łączyła, ale jak chciała. Czasami po kilku godzinach. I zdarzało się, że wolałam wsiąść w pociąg i pojechać, pogadać pół nocy i rano wrócić do pracy. I jeszcze listy pisywałyśmy do siebie. Nie wyrzuciłam ich, bo takie wtedy byłyśmy mądre i refleksje pisałyśmy takie pogłębione.

Czy jestem gotowa na czerwoną kartkę i zejście z boiska? Wydaje mi się, że tak, ale gdyby pojawiło się realne zagrożenie?

Pięknie jest mieć słowa Dawida na pociechę: „dni określone zostały, choć żaden z nich jeszcze nie nastał".

Nauczyłam się już cieszyć każdą chwilą, nawet jeśli nie jest szczególnie atrakcyjna. Gdy nie boli, zbytnio nie swędzi, gdy codzienność zbytnio nie męczy, a dzieci w pracy nie denerwują, to spokojnie mówię – dobry dzień.

Elżbieta