Których świat nie był godny

„… miał odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany wokół bioder swoich, a za pokarm miał szarańczę i miód leśny…” Ew. Mat. 3:4

      Kochałem tych „proroków”. Pamiętam co najmniej dwóch. Z tym pierwszym w ogóle nie miałem okazji rozmawiać. Zagubiony w papierach, wykresach zapominał, że istnieje świat kobiet, dzieci, spraw codziennych, – którymi zajmowała się ciocia Marysia, jego druga, o wiele młodsza od niego żona.
      Brata Tadeusza kochałem całym sobą (jego oczy, roześmiane oczy, pewne, jasne spojrzenie…) Mało interesowały mnie wyliczenia, które jednak – wierzyłem, że pokazują dziwnym trafem wyjątkowość chwil, które przeżywamy… Dla mnie jednym z dowodów, że „to jest to” - była para „hantli”, które „kwitły” w jego „mieszkaniu-pracowni” (dla niewtajemniczonych – hantle to ciężarki służące do „pakowania” mięśni – albo lepiej – ćwiczeń fizycznych rąk, dłoni), które ja, – jako chłopiec nabyłem w tzw. „składnicy harcerskiej” w połowie lat siedemdziesiątych – z wielkimi nadziejami – później je tylko sporadycznie – w przypływach „męskości” używając… Z upodobaniem organizowałem sobie w przedziale – od około połowy lat osiemdziesiątych do początków lat dziewięćdziesiątych specjalne wyprawy do blokowiska na warszawskiej Ochocie, by spotkać, nacieszyć się tym niezwykłym pięknem.
      Opowiadał o tym, że w młodości lubił pływać, kąpać się w rzece, jeziorze, kwieciście, z zapałem opowiadał o swojej pasji malowania, kochał muzykę, jako samouk grywał na różnych instrumentach, z powodzeniem dla swojej satysfakcji i odczuć braterskich – zorganizował chór (pamiętam – rozbawił mnie niesamowicie - zastępując używane powszechnie przez entuzjastów wspólnego śpiewania pojęcie „próba” – „uśmiechniętym” dla mnie słowem „zgrywka”…) Jeśli czemuś się oddawał – to całym sobą. Z równym ożywieniem opowiadał mi o swojej pracy zawodowej w radiowych zakładach „Kasprzaka” – to też jego pasja – każde zajęcie, którego się imał – było jego wielką pasją…
      Pierwszy raz dotarłem do niego wczesnoletnim wieczorem – przedtem przez długie duszne – chyba czerwcowe popołudnie bez skuteczności błąkając się po betonowym pustkowiu osiedlowego blokowiska w pobliżu ulicy Geodetów – nie mogąc odnaleźć jego skromnej kawalerki – plasującej się w klatce schodowej wieżowca – dosłownie za amatorsko skleconymi przez przezornych lokatorów – kratami…
      Wszędzie książki, księgi, słowniki, różne tłumaczenia i wydania Pisma Świętego (w dla siebie charakterystyczny sposób „pracował” z tekstem oryginalnym Biblii), a także w końcu jego własne płody wydane amatorsko – systemem „ksero” – ale bardzo starannie edytowane i oprawiane – to wszystko niezwykły koloryt jego życia i pracowni, – które jedynie umiem porównać do tego co doświadczyłem i zobaczyłem w bardziej przyjaznej ziemi i ludziom materialności mojego dziadka i babci – Władysława i Marii Jończych…
      Wracając do tego historycznego czerwcowego wieczoru – zamazującego się już w mojej pamięci (oczywiście pamiętam z wizyt na Geodetów sztalugę z aktualnie malowanym obrazem – najczęściej było to kopiowanie klasyki malarstwa biblijnego – metodą tzw. „kwadratów”…) – byłem zziajany, spocony – kiedy napoił mnie lemoniadą „z bąbelkami” – w półlitrowym, emaliowanym, blaszanym garczku – jaki w naszym, nieco inaczej funkcjonującym blokowym domostwie – mama zwykle używała na przykład do podgrzewania ziółek albo gotowania jajek.
      Moje spierzchnięte usta, zwilżone chłodnym płynem z nieco nietypowo dobranego naczynia to dla mnie symbol tego pięknego człowieczeństwa i tego oddania dla pobożności – niestety – w mało atrakcyjnej dla zmysłów i zapatrywań oszalałej, niepowściągliwej rzeczywistości przełomu stuleci – oprawie…

Paweł

Przeczytaj Tekst z Biblii Nowego Przekładu