Ograniczenia

      Już po raz kolejny boleśnie odczuwam brak znajomości języków obcych. Ale wszystkich. I to raczej tęsknota za czasem sprzed wieży Babel, ale wzbogacona o chęć poznania historii literatury.
      Refleksję wywołała lektura „Lektora", pięknej książki, ale z tyloma błędami translatorskimi, że wywołało to moją irytację. I to nie pierwszy taki przypadek. A jak wiele może tłumacz, dowodzi z kolei popularność u nas Kubusia Puchatka, który ponoć w oryginale wcale taki mądry i śmieszny nie jest. Za to boli wręcz, gdy językiem profanuje się takie teksty jak „Mały Książę", czy „Ania z Zielonego Wzgórza". Dlatego w mojej szkole przerabia się lektury pisarzy obcych tylko w określonych tłumaczeniach.
      Ale to też wnioski z wieloletniego dociekania i ciągle próby jedynie, rozumienia tekstu biblijnego. Gdyby tak znać oryginały… Pewno Ci, którzy znają, powiedzą, że to i tak wszystkiego nie załatwia, bo rozumienie tekstu, to coś więcej niż sama znajomość języka, ale zawsze to trochę bliżej.
      I jeszcze żal mi, że tylu dobrych, pięknych tekstów nie przeczytam. Tak mało wiem przykładowo o współczesnej prozie Izraela. Wpadły mi w ręce opowieści Ephraima Kishona o przewrotnym tytule „W tył zwrot, pani Lot!". To dowcipne opowiastki o codziennym życiu w państwie potomków Dawida. Próbka dowcipu: „Także w Izraelu wszystkie hotele są w żydowskich rękach! Jak to się skończy?", albo „Petach Tikwa leży 12 mil od Tel Awiwu – bardzo daleko jak na Izrael, gdzie w pociągach umieszczone są tablice: 'Nie wychylać się na Jordanię!'".
      A tu trwają dyskusje, bo przeglądarka chce udostępnić światowe dziedzictwo kultury, coraz głośniej o e-bookach. A ja już widzę jak różnej maści tłumacze bawią się subtelnościami językowymi, a przecież to one dają smak literaturze, dlatego czytam.
      Ale w sumie do końca mych dni wystarczy mi tego, co zostało porządnie przetłumaczone.

Elżbieta Dz.