Stosowny strój na stosowną okazję
czyli obrazek obyczajowy z niedzielnego przedpołudnia

„I ubrali go w purpurę, upletli koronę cierniową włożyli mu ją na głowę.” – Marka 15:17
„(...) i przyodziali go w jego własne szaty.”– Marka 15:20

      Wstałem wczas, funkcjonowałem przy komputerze, jadłem w bladym świcie niedzielne śniadanie i piłem ulubioną kawę rozpuszczalną. No i później dla mnie bardzo miły moment – wyjście na nabożeństwo, spotkanie z tymi, których kocham, lubię lub po prostu szanuję... (bo nie do wszystkiego jednakową gorliwość, zapał i nie do wszystkich jednakowo słodką miłość braterską można przyłożyć – prawda to oczywista, nie przypominana, zamieniona na niestety pusto brzmiące slogany „o miłości do Prawdy" i „o kładzeniu życia za braci"...)
      Mama z paniką patrzy na mnie – pytając: Zostajesz w tym zielonym polarze...? O spodniach nie wspomniała, bo przyzwyczaiłem siebie i ją, że po prostu „mój dół" jest na co dzień i od święta z błękitnego „dżinsu"... Pytanie miało wymiar retoryczno-symboliczny – bo wiadomo, że jak zwykle standardy pokonają moje osobiste upodobania. Wydaje się, że odrobinę schudłem – marszcząca się na grzbiecie ciemno-oliwkowa marynarka i jasnobrązowa kamizelka z szetlandu mało pasowały do niebieskich spodni... Krawat i koszula z kołnierzykiem to dla mnie nie tortury – akurat według mnie doskonale pasują do zielonego polaru (który pozostawiłem w domu) i błękitnych dżinsów – ale teraz – niebiesko-oliwkowy, na wpół sportowy, a na wpół odświętny, w połowie tylko poprawny badacz Pisma Świętego udał się posłusznie na nabożeństwo...
      Słowa zza kazalnicy płynęły takie jak lubię – z serca, nie wygładzone mdławym lukrem płynnej i układnej mowy – ale autentyczne, p r a w d z i w e... Niestety – „strój zobowiązuje"... Nie umiałem „wyluzować" sztywności moich odczuć, elegancja kamizelki z szetlandu, garb – fałd na sztruksowej marynarce z „Próchnika" w okolicy mojego grzbietu nie pasował do swobody, drgnień serca jakie kocham w osobistych refleksjach na temat Biblii i w błękicie dżinsów. W tym akurat momencie mój umysł nie chciał ułożenia, usystematyzowania, ale wdzięczności za prostotę, chciał zachwytu... Ubrany w strój „skrojony nie na moją miarę", z wzrokiem z konieczności skierowanym na wprost układu linii, półokręgów i kanciastych figur geometrycznych, obrazujących Plan Wieków, a wiszącym nad kazalnicą – byłem jakby przebrany przez rzymskich żołnierzy w kłującą oczy purpurę i w koronę raniącą kolcami graficznie unaocznionych doktryn „o rozwijającym się Planie Wieków" – mą (właśnie akurat teraz spragnioną – nie twardej teologicznej nauki – ale zielonej radości i błękitnego zachwytu) głowę...
      Nie wiem z czego – czy z mało obfitego śniadania, czy z rozdwojenia w niedzielnym stroju i chrześcijańskim duchu – ale autentycznie rozbolał mnie brzuch. Zostawiłem po pierwszej godzinie braterskie grono – które przecież jest mi tak drogie... Do wieczora spałem o niczym nie myśląc, nic nie analizując, o nic nie pytając...
      Wieczorem, po posiłku – trochę ukochanych braterskich twarzy z komputera, trochę internetu takiego jak lubię – z obliczem ludzkiego piękna i uczuciem zachwytu człowiekiem i jego piękną naturą. Od razu lepiej... Był teraz czas, by posłuchać w relacji bliskich jak wiele straciłem wychodząc wcześniej. Przedwielkanocne zebranie świadectw otwarło braterskie usta – zalewało balsamem serca – to nic, że dla mnie jedynie w opowiadaniu zachwyconej błogosławieństwem matki...
      I trudno mi już teraz powiedzieć – czy zwyczaj niedzielnego przebierania się po powrocie do domu z ubrania „poprawnego" na „codzienny", czy smaczny sen, czy internet czy wieści z dla mnie najświętszego miejsca w Częstochowie, które z zakonem paulinów ma bardzo mało do czynienia – w każdym razie poczułem się znowu „przyodziany w moje własne szaty"...

Paweł K.

Przeczytaj Tekst z Biblii Nowego Przekładu