Lauba i ławeczka
czyli potrzeba drugiego człowieka

      Jestem dzieckiem miasta. Niezbyt wielkiego, ale jednak. Bloki, zakurzone podwórko, przydomowy ogródek to przestrzenie mojego dzieciństwa. Najmilsze, skoro wracają w snach.
      W laubie siadywałam z koleżanka Detką. Wiele godzin tam spędzałyśmy, bo chroniła przed deszczem, słońcem, upałem, ale i ciekawską mamą, wścibskimi siostrami. Ileż zwierzeń, szlochów, ale jednak głównie beztroskiego śmiechu dorastających panienek, słyszały stare deski małego domku – dwie ławeczki naprzeciw siebie, osłonięte daszkiem, okna przeszklone, tylko drzwi nie było.
      Na ławeczce przed domem siadywałam w małej wsi lubelskiej zagubionej wśród pagórków i pól. Bo tam do dziś królują ławeczki. W niektórych miejscowościach, po remoncie płotu już o nich zapomniano, ale wiele ocalało. Ostatnio znowu przejeżdżaliśmy przez wioski pod Biłgorajem, niektóre wyglądają jak skansen. Przed każdym domkiem płot, przed płotem ławeczka. Droga, kiedyś wąska, piaszczysta, nie dzieliła ludzi. Można było z sąsiadem jadącym wozem pogadać, z przechodzącą po mleko sąsiadką, choćby na pogodę ponarzekać: leje i leje, co to będzie, albo: no to słońce to już do przesady, mogłoby popadać. Bo zawsze jest na co społecznie ponarzekać. Teraz to i polityce zapewne, o tych nierobach nauczycielach i tych lekarzach, co to tylko za ludzką krwawicę leczą.
      Jesteśmy różni. Śląska zamożność teraz otacza się wysoki, pięknymi płotami, ewentualnie wytworną huśtawkę wystawi, zniknęły sprzed domów małe, przytulne lauby, w których można się było schować, ale jednak pogadać, wypić kawkę. Wschodnie ławeczki to też już nie pojedyncze deski na przekrzywionych kołkach, ale porządne ławki z oparciem. Oczywiście, relikty przeszłości – i lauby i ławeczki – też jeszcze można spotkać. Ale najważniejsze, by było z kim pogadać.

Elżbieta Dz.