NIE CIERPIĘ DZIAŁKI

Z przypowieści o niewieście statecznej, mogę śmiało powiedzieć, że "chleba próżnując nie jem". Praca zawodowa, drugi etat w domu i jeszcze rozliczne działania, wypełniają mi dni. Nad wieloma czynnościami nie zastanawiam się czy je lubię, trzeba je wykonać i tyle. Działki natomiast zdecydowanie nie lubię i zdecydowanie nie chcę jej posiadać. Słowo działka oznacza dla mnie fragment gruntu wydzielony z ogólnego terenu pod nazwą Pracownicze Ogródki Działkowe. Kiedyś ludzie masowo i ochoczo działki uprawiali. W dobrym tonie było mieć taki kawałek gruntu, gdzie można mieć poczucie to jest moje, smakować pracę. Dawało to jakieś dochody, radość, że spożywa się własną, zdrową żywność. A i władza miała ze sporą grupa obywateli spokój, nie narzekali, zajęli się ciężką pracą. Ale tych kilka arów dawało również swoiste "przywiązanie do roli". Ciężko było nawet wybrać się na wakacje, konwencje bo albo pora truskawek, albo ogórków, fasolki, śliwek i gruszek. Jak się dóbr wszelakich nasadziło, to należało je zebrać, potem przerobić na kompoty, sałatki, dżemy i rozliczne atrakcje. Z dumą się potem opowiadało, a ja to mam już prawie sto słoików (najczęściej typu weka) kompotu z truskawek.

Wychowana jestem z działką rodziców w tle. Tam uczyły się chodzić moje dzieci, tam udawaliśmy się na uroczyste, rodzinne, niedzielne spacery. Ale wiem jaka to ciężka i żmudna praca, bo tu troszkę pietruszki, o marchewki może jeszcze jedną grządkę, wystarczy na zimę, truskawek za mało, trzeba dosadzić, no znowu nie wyrosła sałata, trzeba w przyszłym przygotować więcej sadzonek, a wiesz, tam przy płocie można by orzech, albo śliwkę… I tak zagospodarowany został każdy skrawek przydzielonego gruntu. Gdy dwa razy działkę zalała powódź, ta największa zniszczyła praktycznie wszystko, jedynie altana została, ale sprzęt trzeba było spalić, to w domu panowała prawie żałoba. Tyle strat.

Nie upieram się, bywają tam przyjemne chwile, gdy nie gryzą komary, słońce grzeje w sam raz, grilujemy sobie w miłym, zborowym towarzystwie. Ale jak widzę ten nadmiar wszystkiego, do przerobienia, do rozdania, wraca niechęć. Dają to biorę, i albo przerabiam, przygotowuję, mrożę, albo rozdaję.

To miejsce dobre dla pasjonatów. Moje koleżanki z pracy, cały szkolny stres rozładowują w walce z chwastami, na działkach odbywają się spotkania towarzyskie, a nawet polityczne debaty, ale zupełnie nie tych pasji nie podzielam. Nakaz "kto nie pracuje niech nie je" staram się realizować w mniej szkodliwy dla mego zdrowia i nerwów, sposób. Ale dżemiki, powidełka lubię, oj lubię. Niektóre to nawet robić

Elżbieta Dz.