Coś większego niż świątynia

Oto powiadam wam: Tu jest coś większego niż świątynia. Mat. 12:6 (BT)

Jeszua z uczniami szli przez pola. Doskwierał im głód. Rwali więc kłosy, łuskali i jedli. A był tego dnia Szabbat. Zaraz też usłyszeli zarzut gwałcenia jeśli nie przykazań, to przynajmniej obyczajów. W obronie Jeszua powołuje się na sabatnie i świąteczne prace – dość ciężkie przecież – w świątyni, a następnie wskazując ręką na łany, może na uczniów, a może nie wskazując tylko myśląc o sobie mówi: Tu jest [coś] większego od świątyni. Co miał na myśli, co było większego od świątyni?

My, czasoprzestrzenne „płaszczaki”, mamy problem z czasami. Czas przeszły to zastygłe szklane morze, którego fale nie szumią, a porusza się w nas tylko ich wspomnienie. Przyszłość zaś całkowicie ukryta jest przed naszymi oczami za nieprzeniknionym labiryntem skalnych załomów. Gdy dochodzimy do jednego przesmyku widzimy krótki fragment drogi do następnego zakrętu, a potem znów ciemność.

To dlatego patrząc na skromne początki wielkich wydarzeń, nie potrafimy ocenić ich wagi i przewidzieć konsekwencji. Zawsze będzie nam się wydawało, że we wspaniałych salach, na wielkich konferencjach z udziałem ważnych i dostojnych uczestników dzieją się rzeczy ważne i doniosłe, a na leśnych polanach i łąkach wśród garstki zabłąkanych rybaków może zrodzić się jedynie piękne uczucie, może jakaś pieśń czy słowo, które tylko przy wielkim szczęściu zagości w sercach większej ilości ludzi przez dłuższy czas.

Jakże pomylili się faryzeusze, którzy z pogardą spoglądali na przywódcę bandy włóczęgów ogłaszającego się czymś większym niż świątynia, którą przez czterdzieści sześć lat budowano wielkim wysiłkiem ludzi przy nakładzie wielkich środków. Kimże jest ten oberwaniec z Nazaretu, by wygłaszać takie słowa, by ogłaszać się panem Szabbatu.

Dziś, gdy na początki Ewangelii spoglądamy z perspektywy historii dwóch tysięcy lat, gdy znamy dzieje pogańskiego Rzymu i jego „chrześcijańskiego” kontynuatora, wiemy dobrze, o czym mówił Jeszua. Lecz gdybyśmy usłyszeli Jego słowa wśród łanów zbóż galilejskiej osady, to też pewnie tylko byśmy wydęli usta i pomyśleli coś niezbyt pochlebnego o ich z pozoru niezbyt pokornym autorze.

Gdy Jeszua mówił uczniom o swym cierpieniu i śmierci, to były Jego słowa jakby „zakryte przed nimi i nie wiedzieli, co mówił” (Łuk. 18:34). Amerykańscy Indianie podobno nie widzieli statków Kolumba, choć cumowały blisko brzegu, bo w ich świadomości nie było takiego zjawiska, jak okręt przybywający z otwartego morza. Widzimy i słyszymy tylko to, co nasze doświadczenie uznaje za możliwe i prawdopodobne.

Na tę ślepotę jest tylko jedno lekarstwo. Musimy wznieść się ponad czwarty wymiar naszej przestrzeni i spojrzeć na rzeczywistość oczyma Boga, z wysokości trzeciego nieba. Trochę pozwala na to Biblia, a trochę emocjonalna część naszej ludzkiej egzystencji. Wczytując się duchem w Słowo wznosimy się na poziomy nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika. Dopiero z tej perspektywy widać, która góra jest naprawdę wielka. Rozwijając uczucia na wzór tych wskazywanych przez Jeszuę i Jego ofiarę za nas „płaszczaków”, nawet z zamkniętymi oczyma czuć będziemy powiew prawdziwej wielkości słowa lub czynu. Wołajmy do Niego, „zmiłuj się nade mną”, by ujrzeć to, co jest większe niż świątynia.

Daniel K.