Moje tegoroczne święto Namiotów...
czyli trzy impresje



Impresja pierwsza: kobiece serce

Kocham życie. Kocham Boga. Kocham jesienne święta namiotów...

Tegoroczne Sukkot rozpocząłem od spotkania przy herbacie. Spotkania z rozmarzonym sercem młodej kobiety, która marzy, żeby być całkiem kimś innym niż jest. Skąd ja znam takie myśli, pragnienia? Sam kiedyś pragnąłem kontrolować wszystkie swoje słowa, myśli, być opanowanym, rozsądnym, spokojnym... Moja rozmówczyni – z natury zdecydowana i stanowcza - chciałaby być delikatnym, łagodnym dziewczęciem... Nie chcę burzyć jej wyobrażeń o możliwej transformacji – nie chcę jej odciągać od poświęcania się dla dziewczęcych wyobrażeń o oddaniu Bogu, skromności – przecież mnie te same ideały – wprawdzie boleśnie raniąc – nauczyły empatii, zrozumienia dla innych, pokory... Boży Anioł niech czuwa, by moja przyjaciółka nie posunęła się za daleko w okaleczaniu samej siebie, niech po wielu wysiłkach zrozumie, że Bóg i my – jej prawdziwi przyjaciele lubimy i kochamy ją jakąkolwiek jest – bezwarunkowo, bez wstępnych założeń – za to, że istnieje, że jest tak misternie utkana przez samego Pana w głębokościach łona swojej matki. Niech poczuje dotknięcie Bożej Łaski i tymi samymi uczuciami bezwarunkowej sympatii dla otoczenia obdziela innych – takich jak ona i ja kiedyś próbujących na siłę być kimś innym niż się jest – a także wszystkich innych – jacy oni by nie byli... Bo przecież celem działania ducha Bożego w nas nie jest doskonała samokontrola ale miłość, miłosierdzie, łaska, przebaczenie dla innych (i dla siebie też)...

Impresja druga: Martwy ptak

Pełen intelektualnego dystansu do swojego małoptasiego irracjonalnego sposobu odbierania świata przebywałem w swoim pokoju. Było to w czwartek 20 października 2005 roku. W pewnym momencie tych moich rozliczających mnie z małoptasich odlotów rozmyślań – mama wyglądając na balkon przez okno westchnęła przejmująco. Okazało się, że pod balustradą mojego balkonu leży martwy mały ptak o trudnym do określenia gatunku. Przejęty tym widokiem, zapominając o ostrzeżeniach związanych z epidemią ptasiej grypy postanowiłem pochować martwego małego ptaka. Włożyłem go do pudełka po pełnych słodyczy malinach, zawinąłem w papier i zakopałem za garażem, przykrywając grób deską, chroniącą skromne szczątki przed ciekawskimi czworonogami z naszego podwórka...

W pierwszej chwili zinterpretowałem to wydarzenie jako napomnienie dla mnie za zagubienie małoptasiej ufności – chwilę potem jednak zrozumiałem wszystko (tak po swojemu – małoptasiemu – w niezobowiązujący nikogo do niczego sposób) – to sam Pan szuka ofiarą z tego wędrownego, o nieznanej mi nazwie, ptaka współczucia dla swoich uczuć!!! W swoim małoptasim sercu rozważałem: może sam Pan przejęty jest cierpieniem jakiegoś swojego stworzenia, jakiejś ludzkiej istoty – być może to ma coś wspólnego z trzęsieniem ziemi w Pakistanie w którym zginęło 40 tys. ludzi – w każdym razie na swój małoptasi sposób zacząłem krzepić i utwierdzać – ja Mały Ptak – swojego wielkiego Pana – w Jego niezrozumiałych dla wielu ludzi i ciężkich do zaakceptowania przez samo serce Boże krokach i przedsięwzięciach – które przecież oceniać trzeba z perspektywy nienaruszalnych praw ducha, doświadczenia setek pokoleń, milionów istnień ludzkich... Mój Pan zapłakany, ja troję się i dwoję w wysiłkach, by go pocieszyć i utwierdzić...

I tak w dziwnie małoptasi sposób pędzę swój żywot Małego Ptaka nie tylko w jeden z ośmiu dni święta Sukkot...

Impresja trzecia: Dzikość serca

W czasie tegorocznych świąt Sukkot odwiedziłem mojego przyjaciela Mariusza. Bardzo to był miły czas. Wiele mnie nauczył. Mariusz ma dwójkę maluchów – Miłosza – nieco starszego i jeszcze całkiem małą Miriam. Wizytę u nich rozpocząłem od modlitwy i wspólnego posiłku. Potem poszliśmy podziwiać jesienny krajobraz. Szczególnym wzruszeniem dla mnie były grube skiby ziemi, świeżo pamiętające jesienną orkę. To coraz bardziej rzadki element polskiego krajobrazu - orne pola często zamienia się na nieużytki, zachwaszczone łąki. Po pewnym czasie zmęczone wędrówką dzieci odprawiliśmy do domu, my zaś – w dwuosobowym męskim gronie kontynuowaliśmy męską wyprawę w kierunku Goczałkowickiego Jeziora. Zza mgły nad szarą wodą, odbijającą zachmurzone wieczorne niebo rysowały się dostojnie kontury gór. Zeszliśmy ku samemu jezioru. Betonową krawędzią, opłukiwaną przez niespokojną wodę szliśmy wzdłuż brzegu. Właśnie tam nad jeziorem, pod pochmurzonym jesiennym niebem Mariusz opowiadał mi o książce, której tytuł chyba brzmi “Dzikość serca”. Opowiada ona podobno o tym, jak można realizować swoją męskość “po Bożemu”, jak po prostu być “Bożym” facetem. Bo któryż z mężczyzn nie pragnie zdobywać, budować, odkrywać, tworzyć... Zdaje się, że ciemny zarys Beskidów, które czekają na żądnych ciągle nowych szczytów wędrowców był odpowiednim dla tej rozmowy tłem... Adrenalina poszła u mnie w górę. Zaczęliśmy planować wiosenną wyprawę w góry. Niewykończone poddasze moich gospodarzy czekało na pracowite męskie dłonie. Mariusz zaplanował na mój przyjazd prace remontowe, w których podobno mógłbym mu pomóc. Pełni męskiej determinacji powróciliśmy do domu. Tu – zamiast prac budowlanych, do których zapalała się nasza męskość – czekało nas... bawienie maluchów. Ale kiedy już wychowamy dzieci, zbudujemy nasze domostwa – to zabierzemy się za naśladowanie Apostoła Pawła w jego niezłomnej męskości – postanowiliśmy. Ale ja dzięki zabawie z dziećmi na razie dowiedziałem się na przykład, że puzzle warto rozpoczynać od układania brzegów...

A zew gór, żądzę przygód, podziw dla męskości mojego wielkiego Imiennika czuję do dziś w swoich uczuciach. Dzikość swojego ciągle męskiego serca...

To pamiątki z mojego tegorocznego Sukkot – kobiece serce, mogiła ptaka i dzikość męskich uczuć...

Mały Ptak, Częstochowa, niedziela, 29 październik 2005 roku