Elżbieta Dziewońska
KONIEC LATA
Jeden dzień na wsi

Szabbat   8 Tiszri 5766
30 września 2006



      Zaczął się na lubelskiej wsi kolejny, upalny dzień. Jest koniec lat sześćdziesiątych. Rolnicy są uradowani, bo można spokojnie zebrać zboże, z takim trudem koszone. Tu jeszcze wszystkie prace żniwne wykonuje się ręcznie. Zanim dotrą tu maszyny czy wielkie kombajny, które żniwa na takich poletkach załatwiają w kilka godzin, minie wiele lat. Gienia i jej goście napracują się jeszcze bardzo od sianokosów po młockę. Dobra, świeżo przez Franka wyklepana kosa, tnie równo, ściernisko staje na baczność pod wymiar, będzie raniło nasze bose stopy. Wprawione, zgrubiałe od ciężkiej pracy ręce kobiet zręcznie wiążą powrósła, potem stawiają zgrabne snopki, wśród których dzieciarnia ma świetna zabawę w chowanego. Raz mały, może pięcioletni wtedy Stasio, tak się dobrze schował, że nie mogliśmy go znaleźć. Zasnął z nudów i trudno opisać co się działo w sąsiednich obejściach. Nawet do studni zaglądano, już milicję mieli wzywać, kiedy przywlókł się rozczochrany, zapłakany i chyba nawet lanie dostał, za nerwy stargane Gieni oraz reszty poszukiwaczy.
      Obudziła mnie natrętna mucha, bo to one na tej wsi, a nie kogut, decydowały kiedy należy wstawać. Leżałam jeszcze chwilę. Za oknem zaczynał się zwykły, pracowity dzień. To tylko ja miałam wakacje, przyjechałam zażyć słońca, mleka, swobody i towarzystwa Tuż pod chałupą gdakały kury, znowu zniosły jajka gdzieś w krzakach. Gienia będzie się denerwować. W tym roku trafiły się takie wyjątkowo głupie, nie lubią swych pięknie wymoszczonych gniazd. Może nie lubią kurnika, może kogut im nie odpowiada, kto tam głupie kury wie, choć tak doświadczona gospodyni jak Gienia potrafi długo i zajmująco opowiadać o ich obyczajach. A kogut jest piękny, kroczy dostojnie po podwórku, ale jest bardzo agresywny. Wszystkie kury chodzą z gołymi grzbietami, a i na gości chętnie odwiedzających gospodarzy, czasami skoczy.
      Nie chciało mi się wstawać. Słychać już kowadło. Dziadek rozpalił ogień, słychać rżenie koni, jego pokrzykiwania, pewnie już ktoś przyjechał po nowe podkowy. Lubiłam usmolonego ogniem dziadka. Nerwowy, ale opowiadał zawsze ciekawe historie, znał przecież wszystkich gospodarzy w okolicy, a najbardziej ich konie, o każdym coś mógł powiedzieć.
      I jaśmin pachnie. Wczoraj zakwitł, pyszni się tym kwieciem i sygnały zapachowe wysyła: patrzcie, podziwiajcie. Na ławeczce ustawionej pod chałupą, jak to w zwyczaju tych wiosek, i w cieniu krzaka, nie da się wysiedzieć, aż mdli od tego zapachu,
      Gienia już krzątała się po letniej kuchni. Pokrzykiwała coś do pieca, biedziła się z rozpaleniem ognia. Zajrzałam do niej.
      - O już wstałaś. No zobacz, znowu nie chce się palić. Mówiłam Dolkowi, że ma coś zrobić, ale on tylko krzyczeć potrafi. Poruszyła hakiem, na kruczoczarnych włosach osiadły białe resztki spalonego papieru.
      - No nareszcie, chwyciło.