Elżbieta Dziewońska
JUBILEUSZ

Szabbat   4 Adar 5766
4 marca 2006



      Twarze poorane zmarszczkami, oczy przymglone, niedowidzące i duma na twarzy: patrzcie, to nasze wnuki tak pięknie grają.

      Grali nie tak pięknie, ale nie o to chodziło. Spotkanie przy stole z okazji pięćdziesiątej rocznicy ślubu, to czas radości, ale i refleksji, oglądania zdjęć, sposobność, by przy okolicznościowym torcie, spotkać się z najbliższymi. Wierzyć się nie chce, że ta pochylona staruszka, była tak urodziwą kobietą, a ten łysy odkąd pamiętam mężczyzna, miał kiedyś takie bujne loki na głowie.

      W roku 1956 ślub był skromny, bo nie mógł być inny, tak żyła większość ludzi i nie miało większego znaczenia, że pobierali się w samo święto "trzech króli". Małżeństwa kojarzyły się wtedy prosto: słuchaj tam jest dziewczyna, jedź, zobacz, pogadaj. I pojechał, zobaczył. Spodobała się. Napisał dwa listy, ona odpowiedziała. Znowu przyjechał. Matka zasugerowała, słuchaj, jak ją chcesz, to się żeńta. Będziemy zabijać świnię, będzie mięso na obiad. Wobec takiego dictum nie było wątpliwości, co należało zrobić, zwłaszcza, że kolejne świniobicie za rok. No i minęło od tamtego dnia pięćdziesiąt lat. Uzbierałoby się kilka miesięcy niezgodności charakterów, kilka tygodni niezrozumienia i trochę może jeszcze innych przewinień wobec siebie, które dla młodszych, bardziej niecierpliwych i wymagających, wystarczyłyby, aby się rozstać. Oni to potrafili przeczekać, przykryć miłością i trwają wspierając się w niedowidzeniu, chorobach, utrudnieniach jakie przynosi wiek podeszły. Co Bóg złączył …. Wypominają sobie od czasu do czasu jakieś stare żale, oskarżają się o decyzje, które należało podjąć, a nie starczyło odwagi, ale siadają razem do śniadania, obiadu i kolacji. Cieszą się każdym dowodem życzliwości, zainteresowania.

      Rodzice. Dobrze, że są.


Rys. Andrzej Dąbek