Elżbieta Dziewońska

Jan


     Umarł Jan z Zemborzyc. Szewc. Dla rodziny i przyjaciół po prostu: Janek.
     Nie był bardzo stary, ale i o młodości dawno zapomniał, zwłaszcza ostatnio, gdy już był bardzo chory i tak bolało. Bolało też najbliższych od samego patrzenia. Jan taki był zawsze wesoły, energiczny, czasami aż za bardzo, a tak na koniec musiał cierpieć.
     Lubiły go konflikty. Nie mógł dogadać się z dziećmi, odkąd nie chciały go słuchać. Z synem, tym najstarszym, przez którego musiał płotem przedzielić podwórko, też nie zdążył pogodzić się przed śmiercią.
     Pogrzeb odbył się w czerwcowy, ciepły dzień. Przyszedł tłum ludzi, by go pożegnać. W okolicy znali go wszyscy, bo nie było człowieka, który nie nosiłby butów przez niego zrobionych, albo przynajmniej naprawionych. Wszystko robił solidnie. Poważnie traktował swój zawód, a buty które wypuszczał z dłoni, nosiło się latami. Robione z precyzją, z dobrych materiałów, porządnie zszyte gdzie trzeba, pasowały idealnie do nogi, były zdrowe i nie do zdarcia. Nie obcierały, noga nie męczyła się przy chodzeniu. Skrzypiały dumne, bo zaklęty w sobie śpiew Jana przez świat nosiły. A jak on pięknie śpiewał. Otwierał okno swego schludnego warsztaciku i słychać było we wsi radość Jankowej pracy.
     Miło było przysiąść na zydelku w tym jego schludnym, czystym pomieszczeniu i słuchać, i patrzeć na pracowite, celowo poruszające się dłonie. Żadnych zbędnych ruchów... Słów także, choć mówił dużo, ale zawsze ciekawie.
     Poniedziałek zawsze był szewski. Jechał Jan do miasta kupić skórę, klamerki, może obejrzeć w sklepach czy na nogach miastowych elegantek, nowe wzory butów. Choć modzie nie ulegał. Córkom, które i tych rad słuchać nie chciały, tłumaczył niestrudzenie, że but ma być wygodny, dopasowany do stopy, a nie modny, bo to rzadko da się pogodzić. Cierpiał na widok szpilek, w ramach ustępstw, robił takie niziutkie. Nie mógł patrzeć na koturny. „To już zupełnie wbrew naturze i zdrowemu rozsądkowi", wykrzykiwał oburzony.
     Najtragiczniejsze chwile przeżył Jan na lubelskim zamku. Był tam więziony, ocalał 22 lipca. Stał już na dziedzińcu wśród więźniów skazanych na rozstrzelanie. Przyjął ocalenie jako cud, znak dany z nieba. Wierzył, że ma w życiu coś ważnego do zrobienia. Poza butami.
     Nie ukończył szkół. Żałował, bo pamięć miał doskonałą, był inteligentny. Czytał, dociekał prawd najgłębszych całe swe pracowite życie. Najbardziej lubił rozmyślać przy koszeniu zboża, gdy machał równo, zdecydowanie kosą. Kiedy grzało słońce, skowronki dzwoniły nad głową, to najlepsze myśli pojawiały się pod wielkim słomkowym kapeluszem. Nie zgadzał się na otaczający go świat. Buntował się. Walczył słowem. Wiedział jak należy, jak powinno być, jak chciałby, żeby było. Nie mógł pogodzić się z niezrozumieniem w domu. Bolały go ciągnące się latami waśnie z synem. Ten też wiedział jak ma być urządzony świat. I urządzał go po swojemu. Nie chciał żadnych ojcowskich rad.
     W niebie, dokąd poszedł Jan, jak zapewnia rodzina, przybył jeszcze jeden dobry szewc. Zrobiło się tam na pewno weselej, bo śpiewać im może i opowiadać ciekawe historie, których znał tysiące. Na pewno znajdzie słuchaczy.
     Tylko tu na ziemi trochę żal, że tym, którzy mieli szczęście go znać, już nie opowie, nie zaśpiewa na weselu, pogrzebie, czy pod rozłożystym orzechem na środku podwórka. Nie ucieszy się też, że ta przydomowa mirabelka, taka stara a takie wciąż daje dobre owoce. A ona tylko w złocisty miąższ słońce zaklina. Śpiew i radosny śmiech Jana też w niej pozostanie. Przykrości, złe słowa zostały pod liśćmi, a silne wiatry jesieni ostatecznie się z nimi rozprawią. Bo dobrym człowiekiem był Jan.

     

rys. Andrzej Dąbek

Powrót