Elżbieta Dziewońska

Verba volant, scripta Manet
Słowa ulatują, pismo zostaje



      Korespondencję z przyjaciółmi i nie tylko, traktowałam wiele lat jako moją chrześcijańską powinność. Ale była to i niewyrażalna przyjemność, miałam poczucie stałej społeczności. Nie było w domach telefonów, gdy chciałam pogadać z Basią, najlepszą koleżanką mieszkającą 50 km ode mnie, musiałam iść do rozmównicy publicznej i czasami trzy godziny czekać na połączenie. Zostawały listy, choć i te „szły” z tydzień. Dzieci, gdy im o tym opowiadam, nie bardzo rozumieją, jak można tak było żyć. Ale nie znają tej emocji oczekiwania i tej magicznej chwili otwierania koperty i tego czytania po wielekroć, zawsze za krótkiego tekstu.

      W wielkim pudle w piwnicy, mam skarby z tamtych lat. Poproszono mnie, bym przeczytała coś „Michałowego”, przypomniałam sobie, że jestem w posiadaniu jego dwóch listów. To teksty wyjątkowej urody, dlatego odważyłam się je upublicznić, nie pytając autora o zgodę. Poproszę go o wyrozumiałość. Dzisiaj jeden z listów.


rys. Andrzej Dąbek

Budapeszt, niedziela

E...
     Jeżeli słowa przelewane na papier mają przedstawiać stan naszego serca lub narzucić nastrój czy sposób interpretacji napotykamy trudność tyle obiektywną, co nieuniknioną - nie znam momentu odbioru tych słów, pory dnia, sytuacji, wielu okoliczności wpływających na ten odbiór. A przecież większość listów - nie ma kształtu doniesienia prasowego, a jest raczej częścią nas samych zamknięta nie tyle w zdaniach, co między nimi.
     Twój list otrzymałem bardzo późnym wieczorem, w związku z czym powędruje ze mną pod kołdrę, a nocna lampka i cicha muzyka z radia to było to, czego wymagała ta liliowa koperta. Dziękuję za kilka minut Ciebie zabraną w sen liliowy z kilkoma ostatnimi słowami czytanymi „porazktóryśtam”.
     Powinienem zacząć systematyzować myśli. Czuję potrzebę zapisania pewnych codziennych skojarzeń i obserwacji. Teraz, gdy bardzo dużo przebywam ze sobą i z Nim, zaskakuje mnie często obfitość wniosków wyciąganych kiedyś, przez siebie samego, łatwość klasyfikacji, proste reguły, oceny nie obejmujące subtelności barw, którymi malowana jest codzienność. Wędruję coraz bardziej w kierunku skrajności, wybaczania drugim wszystkiego, tłumaczenia ich zagrań i emocji, uwzględniania ich bezradności wobec namiętności, którymi są owładnięci. Mięknę. Powoli, krok za krokiem odkrywam Go znowu dla siebie, istotę Ewangelii, duchową jej interpretację. Jest cos niesamowitego w możliwościach, jakie daje wpływ Ducha. Wydaje mi się, że granica między tym, a Tamtym życiem nie istnieje w nas. Nie mamy jedynie dość odwagi, może siły, może wiary, by za życia tę granicę przekroczyć. Jesteśmy po prostu ziemscy, a zabranie Kościoła to nic innego jak zewnętrzna pomoc w przełamaniu tej bariery. Oscylujemy między życiem istoty tożsamej ze światem zwierząt, roślin, owadów... kurczowo trzymający się właściwego poziomu hemoglobiny we krwi i pieniędzy w portfelu zapewniających istnienie, a bezcielesnością, momentami uniesień i szaleństw zapewniających bezistnienie. I mimo, że ten drugi stan podświadomie odczuwamy jako nieskończenie korzystniejszy, to codzienność wciąga nas cięgle w walkę o wygodniejszy stan ciała. Gdzie tu sens?
     Zrezygnowałem z koncepcji Wielkiego Grona. Jest ona sztuczna, wyjaśniająca problem stanu pośredniego pomiędzy chrztem z wody (wyłącznie) - nic nie gwarantującym, a udziałem w Kościele. Nie wydaje mi się sensowne założenie nagrody nieśmiertelności dla istoty, która nie spełnia minimum „ustalonego” dla otrzymania tejże. Musiałaby wtedy istnieć i dolna granica - granica określająca poziom niedopełnienia możliwy jeszcze do przyjęcia, a przecież tym „dołem” w rzeczywistości jest (przepraszam) kąpiel w wodzie. Wydaje mi się, że niedopełnienie warunków udziału w Kościele równa nas z resztą ludzkości, z lepszym może startem w Królestwie.
     Rozwiązywałoby to kolejny problem - wtórej śmierci. Dotyczy on jedynie tych, którzy potencjalnie odpowiadają warunkom nieśmiertelności (członków Kościoła jeszcze tu na ziemi), spróbowali już „mocy przyszłego wieku” i wzgardzili świadomie całą Bożą ofertą.
     Różne zresztą trzymają się mnie herezje, ale tu trzebaby całego wywodu, a nie kilku zdań. Może zdobędę się kiedyś i cos napiszę w stylu „kij w mrowisko”.
     Pisz. To trzyma przy życiu. Szczerze mówiąc nie zawsze jest nastrój na parę słów odpowiedzi, ale również postaram się odpisać.
     Mam trochę zaległości w korespondencji. Pozdrowienia dla klubów, stowarzyszeń, samotnych myślicieli i domowników.
    Michał

Powrót